-Kurde, kurde, kurde, kurde! – powtarzałem tak długo, aż to słowo zaczęło tracić swoje znaczenie.
Jednym susem znalazłem się przy Alice. Wadera leżała nieprzytomna na
ziemi. Wyglądała na nienaruszoną. Ostrożnie pochyliłem się nad nią,
szturchając nosem, badając każdy centymetr ciała poszkodowanej. Nic,
nawet draśnięcia. Już myślałem, że obydwoje wyszliśmy z tego bez
szwanku, lecz wtedy zobaczyłem…
Łapę Alice…
Zmiażdżoną…
Wykręconą…
Krwawiącą niemal całą powierzchnią.
I to jeszcze była kończyna, którą niedawno opatrywała Esmeralda.
-Alice! – szturchałem pysk wadery nosem, próbując ją obudzić. – Alice, otwórz oczy!
Jęknęła nieprzytomnie, próbując obrócić się na drugi bok, lecz ostre
rwanie w łapie jej to uniemożliwił. Zaciskała szczęki, chcąc zredukować
ból. Stękała jakieś niewyraźne słowa, poruszała się niemrawo. Nie miała
sił, aby rozchylić powieki.
-Alice, spokojnie. – przemawiałem, siląc się, aby w mym głosie nie
brzmiało zaniepokojenie. – Zaraz sprowadzę pomoc. Nie idź nigdzie.
Ostatnie zdanie wydało mi się wręcz komiczne. Jak miała sobie pójść, z
rozwaloną łapą i ledwo przytomna? Teraz jednak nie było czasu na śmiechy
i rozprawianie nad paradoksalnością mej wypowiedzi. Ostatni raz
spojrzałem na Alice, zastanawiając się, czy dobrze robię, zostawiając ją
tu samą. Ruszyłem w stronę jaskini Esmeraldy.
Wskoczyłem do groty wadery, niczym piorun strzelający z burzowych chmur,
lądując tuż przed medyczką. Ta podskoczyła spostrzegłszy mój nos tuż
przed swoim pyszczkiem.
-Vincent? O co…?
-Alice… - wydyszałem. – Zaatakował nas cyklop i…
Zamilkłem. Wspomnienie roztrzaskanej nogi mojej towarzyszki stanęło
nagle przed oczami. Musiałem złapać oddech, uspokoić się. Uratowała
mnie, więc teraz ja muszę uratować ją-a chaotycznym bełkotem raczej
niewiele zdziałam. Wziąłem wdech, uspokoiłem rozdygotane serce. Teraz
przemówiłem wyraźnie i dobitnie:
-Zaatakował nas cyklop. Alice mocno ucierpiała, ma… dosłownie zmiażdżoną
kończynę. Jest ledwie przytomna i zapewne bardzo cierpi. Musisz jej
pomóc.
-Oczywiście!
Zerwała się z miejsca. Jęła chwytać w łapy wszelkie rośliny, opatrunki,
maści, co tylko miało pomóc Alice. Wyglądała, jakby dokładnie wiedziała,
co będzie potrzebne, choć nie znała skali obrażeń. Pomogłem medyczce,
również chwytając kilka przedmiotów, których ona już nie mogła unieść.
-Prowadź! - ponagliła Esmeralda. – Każda chwila się liczy.
Nie musiała powtarzać. Niczym strzała ruszyłem ku rannej Alice, prowadząc za sobą waderę.
<Alice? Nie umarłaś jeszcze, prawda? ;~;>>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz