poniedziałek, 27 marca 2017

Od Ashity do Vincenta

Starałam się poruszać jak najostrożniej, aby tylko nie wystraszyć malucha. Stawiłam delikatnie kroki na rozmokłej glebie, by zminimalizować przykre, głośne chlupnięcia mogące spłoszyć smoczątko. Animuszu dodawała mi obecność Vina - świadomość, że przyjaciel jest tuż obok i nie jestem skazana wyłącznie na siebie, działała uspokajająco. Damy radę, przecież już nie z takich kłopotów wychodziliśmy obronną łapą, prawda? Wystarczyło tylko w jakiś sprytny sposób przetransportować naszego stworka z powrotem do domu...
Ale to właśnie ten "sprytny sposób" pozostawał dla mnie problemem. Nawet jeśli do dorosłości brakowało mi bitych kilku lat, swoje ważył, z całą pewnością więcej, niż ja i Vin razem wzięci, więc pomysł niesienia go na grzbietach z marszu odrzuciłam. Przeciągnąć go na jakiejś platformie? Nawet gdybyśmy jakoś znaleźli te siły, przejechanie z takim zaprzęgiem przez gęsto porośnięty graniczyłoby z cudem, a wybranie okrężnej drogi zajęłoby masę czasu - o ile byśmy w ogóle takową znaleźli. W takim razie...
Stop, powiedziałam w myślach stanowczo. Nadal nie rozwiązałam jednego problemu, już biorę się za następny, a jeśli tutaj nic nie wymyślimy, nawet najgenialniejszy pomysł na transport nie zda się na nic. Teraz musieliśmy zdobyć jakoś zaufanie malucha, nie widziała mi się podróż z wierzgającą na wszystkie strony bestią. Jej pełne przerażenia piski, rzecz jasna, działały mi na nerwy, ale i topiły serce, dlatego też chciałam ją jak najszybciej przekonać o naszych pozytywnych zamiarach. Moje uszy błagały o litość, ale przede wszystkim musiałam myśleć o maluchu - stres na pewno nie wpływał na niego pozytywnie.
Podeszliśmy na odległość jakiegoś półtora metra od smoka. Przystanęliśmy, by zaobserwować jego reakcje. Wlepił w nas przerażone, ziejące strachem oczy i zaczął rozdrapywać pazurami ziemię, jakby szukał tunelu, którym mógłby uciec.
- Spokojnie- szepnęłam.- Już dobrze, dobrze, zabierzemy cię stąd niedługo.
Na pewno nie zrozumiał ani słowa z tego, co powiedziałam, ale liczyłam, że z mojego tonu wyłowi, iż nie mam żadnych wrogich zamiarów.
Postawiłam kolejny krok. Potem następny. Kolejny. I znowu. Odczekałam chwilę. Jeszcze jeden. Zniżyłam łeb i położyłam ostrożnie truchło zająca przy łapach smoka. Wycofałam się z powrotem do Vina i wymieniłam z basiorem porozumiewawcze spojrzenia. Ja byłam matką, on opiekunem szczeniąt, więc oboje doskonale wiedzieliśmy, że sztuczka z przynętą - szczególnie na głodne malce - czyniła cuda. Jeśli to zawiedzie, będę o krok od zastosowania metody siłowej i zaciągnięcia smoka na teren watahy, by tam wymyślić, co z nim począć...
Ale nasz plan okazał się być skuteczny. Co prawda, stworzonko łypnęło na nas spod oka, ale zajączek zniknął w okamgnieniu, jakby łyknięty jednym haustem. Ciekawe, ile w takim razie musi jeść dorosły osobnik. Porównując rozmiary gardeł, pewnie taki spory okaz połknąłby od razu normalnego wilka.
Smok wydał z siebie coś na kształt zadowolonego beknięcia, ale w dalszym ciągu patrzył na nas nieufnie - plus był taki, że przestał już panikować. W najgorszym przypadku, nie skończymy z odgryzionymi, ale podrapanymi kończynami. O radości, ratunku...
Wiedziałam doskonale, iż w tym momencie, powinnam chłodno wykalkulować, co w tej sytuacji byłoby najbardziej taktycznym wyjściem. Równocześnie, doskonale zdawałam sobie sprawę, iż nie jest to moją mocną stroną. Skoro smok był już dużo spokojniejszy, chciałam go już zabrać na teren watahy - teraz, natychmiast. Tym bardziej, że tutejszy chłodny klimat raczej nie sprzyjał gorącokrwistemu, młodemu stworzeniu, lada chwila mogło się wyziębić na amen. W dalszym ciągu pozostawał jednak jeden problem - jak przetransportować go w jednym kawałku przez gęste drzewa taki kawał drogi?
Rubinowe oczy malca przewiercały mnie na wylot. Coraz wyraźniej dało się zauważyć, że drżał. Zjadł królika, ale tak drobna zwierzyna nie mogła wystarczyć, by dostarczyć jego organizmowi energii potrzebnej do ogrzania ciała. Byłam już na tyle zdesperowana, że zaczęłam nawet myśleć o zaciągnięciu go na teren watahy, chociaż podejrzewałam, że, o ile nawet ruszylibyśmy go o kilka centymetrów, ja i Vin już na zawsze pożegnalibyśmy się z uzębieniem.
Zerknęłam rozżalona na basiora, wciąż usiłując wymyślić jakiś sensowny plan. Cokolwiek, co szybko mogłoby pomóc.
- Vin...?- zapytałam cicho.

< Vin? Wybacz, że dopiero odpisuję >

Profil wilka - Zan

Imię: Zan
Przezwisko/ ksywka: Ana
Motto: ,,Naucz się śmiać z siebie, a będziesz miła ubaw na całe życie''
Wiek: 2 lata 
Płeć: wadera
Charakter: Zan jest miłą i przyjazną waderą. Jest wierna co do przyjaciół. Zawsze gotowa do pomocy. Spogląda na świat z trochę innej perspektywy. Uwielbia zabawę z innymi, jednak gdy trzeba potrafi być poważna. Ana jest nieustraszona, spokojna, zabawna i opanowana.Lubi przebywać w towarzystwie innych wilków. Stanowcza, lecz nie uparta, ani nie też uległa. Lubi patrzeć na świat otaczający ją dokoła oraz na szczęście innych wilków.
Lubi: Wadera uwielbia przygody. 
Nie lubi: Nie lubi mówić o sobie. Przewalających się wilków także nie lubi.
Boi się: Zan boi się swojej przeszłości. 
Aparycja: Jest to wadera o białym kolorze futra z czerwonymi paskami na grzbiecie, ogonie i nad okiem. Ma szare łaty na łapach. Zan nosi czerwoną obrożę ze znaczkiem w kształcie kółka.
Hierarchia: zwykły członek 
Profesja: patrol graniczny
Żywioł: śnieg
Moce: 
- kontrolowanie wody
- Wodne tornado
- wodna tafla
- Latanie bez skrzydeł
- czytanie w myślach
Umiejętności: Niesamowicie zwinna, szybka i wytrzymała wadera. 
Historia: Zan urodziła się jako ostatnia w rodzinie. Wieczorami po długich spacerach często się gubiła. Zdając się na swój instynkt wracała do domu dopiero o świcie. Uwielbiała jak jej matka opowiadała jej wieczorami bajki. Jej ulubioną była o królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach. Często wyobrażała sobie że jest jednym z nich. Matka bardzo ją kochała i ojciec też. Gdy Ana wychodziła na spacery wieczorami, ojciec często się o nią martwił. Lecz mała wadera zawsze wracała. Pewnego ranka usłyszała długie wycie wilka po chwili były tylko głosy ,,uciekajmy". Matka pociągnęła ją za ogon. Biegła bardzo szybko ale się potknęła. Za nią stanął jakiś wilk. Mama stanęła w jej obronie, lecz ten wilk ją zabił. Zan w tym czasie zdążyła uciec. Ojciec ją za to obwiniał. Po dwóch tygodniach jej ojciec też umarł a bracia porozbiegali się w różne strony. Wadera szukając nowej watahy, znalazła tą.
Rodzina: Bracia - Oskar, Lucky, Miki
Zauroczenie: szuka
Partner/ Partnerka: brak
Potomstwo: brak
Patron: Mizu- władczyni wody, mórz i oceanów
Talizman: Klik
Towarzysz: brak
Inne zdjęcia:
Dodatkowe informacje: Zan nikomu nie zdradziła że ma małą siostrę.
Przedmioty: brak
Statystyki: 
Siła: 10 ; Zwinność;10 Siła magiczna:5 ; Wytrzymałość:10 ; Szybkość:10 ; Inteligencja: 5 ;
ZK (Złote Krążki): zero
Pochwały: zero
Ostrzeżenia: zero
Poziom: zero
Właściciel: święta

piątek, 24 marca 2017

Od Chatte do Veroni

Zobaczyłam, jak z odłamków kuli wylatują czarne smugi... Jęczały coś w tylko im znanym języku...
- Musimy uciekać!- krzyknęła Ver, ale ja usiadłam wpatrując się w demony jak zahipnotyzowana.
- Chatte! No chodź!- próbowała mnie odciągnąć, odepchnąć, ale przesunęłam się o kilkadziesiąt centymetrów i znowu usiadłam. Zaprzestała. Z transu wyrwał mnie przenikliwy ból i chłód. Czarne duchy otoczyły mnie ciasnym kręgiem. Zbliżały się do mnie, coraz bardziej zacieśniały ten krąg. Zerwałam się i zaczęłam biec. Przebiegłam przez krąg rozpraszając duchy. Veroni pobiegła za mną. Wybiegłyśmy z jaskini. Puściłyśmy się prosto w stronę naszej watahy, bez patrzenia dookoła. Zobaczyli nas wartownicy, gdy rozpoznali, że nie jesteśmy z ich watahy, poczęli za nami biec. Na szczęście byłyśmy od nich szybsze. Od strażników może tak, ale nie od duchów. Dogoniły nas, gdy wybiegłyśmy poza teren obcej watahy. Byłyśmy w środku lasu, wyczerpane wielominutowym biegiem, a ponadto zagubione. Duchy okrążyły nas, tak jak mnie wtedy, w jaskini. Wokół zapanował wszechobecny chłód.

<Veroni? Wybacz, że tak późno, ale wzywały mnie sprawy c:>

czwartek, 23 marca 2017

Od Mavis C.D Vincent

Odwzajemniłam mocno uścisk, czując, że robi mi się cieplej na sercu. Położyłam łapę na jego grzbiecie, przyciągając go do siebie jeszcze bardziej i uśmiechnąwszy się, zamknęłam oczy, dając ponieść się tej chwili. Wtuliłam łeb w jego pachnącą sierść. Trwaliśmy tak dobrą minutę, aż w końcu lekko się od niego odsunęłam, speszonym wzrokiem odszukując oczy przyjaciela.
Nie. Chciałam widzieć w Vincencie więcej, niż tylko przyjaciela. A przynajmniej to w tamtej chwili podpowiadał mi umysł. I właśnie dlatego, tknięta jakimś bodźcem, a zarazem świadoma tego, że mogę bezpowrotnie zmienić naszą relację, polizałam Vina w nos. Basior spojrzał na mnie z zaskoczeniem, więc, uprzedzając jakiekolwiek jego słowa, powiedziałam cicho:
- Nie musisz dziękować.
Uśmiechnęłam się, wyswobadzając się z jego uścisku i spoglądając kątem oka na zadowolonego Elfiasa. Odchrząknęłam znacząco, niezbyt zdecydowana, co teraz robić. Vincent odzyskał już zdolność ruchu, więc wyczekujące spojrzenie przeniosłam na mojego ojca.
- Ach, naturalnie. - Elfias szybko zreflektował się pod moim wzrokiem. - Tam, na dole, są drzwi do Przedsionka, do którego trafiliście tuż po zejściu do Podziemia. - Wskazał łapą ogromne, czarne odrzwia migoczące daleko w dole. - Tylko wy możecie tam zejść, nam, duszom, nie wolno.
- Czyli... to pożegnanie? - spytałam smutno, zwieszając lekko łeb.
- Niestety tak. - Elfias uśmiechnął się pocieszająco. - Lecz nie możecie tracić nadziei. Niebawem znowu się z nami spotkacie. Nie wiem jak, ale damy radę.
Przytuliłam go po raz ostatni, ale nie czułam już żadnych łez wciskających mi się do oczu. Elfias poczochrał mi sierść na łbie, a następnie wypuścił z objęć. Vin również zakończył już pożegnanie z mamą, po czym posłał mi porozumiewawcze spojrzenie.
- Na nas czas - powiedział, stając obok mnie.
Kiwnęłam ponuro głową, posyłając opiekunowi tęskne spojrzenie, po czym uśmiechnęłam się do mamy Vincenta, z nią również się żegnając. Następnie odwróciłam łeb, zamykając oczy i przełykając ślinę. Zaczęłam wolno schodzić w dół, czując, że Vincent idzie za mną. Zagłębialiśmy się coraz bardziej w ciemność, odprowadzani wzrokiem dwóch niezwykle ważnych dusz. Stanęliśmy przed drzwiami, a Vincent pchnął jedno ich skrzydło. Zanim przez nie przeszłam, spojrzałam po raz ostatni w górę, wzdychając głośno. Następnie uczyniłam kilka kroków do przodu, wkraczając w Przedsionek Piekła. Vin stanął zaraz za mną, a drzwi zamknęły się głośno, zwracając na nas uwagę wszystkich dusz czekających tutaj na osąd. Zignorowawszy je, ruszyliśmy w stronę cholernie długiego tunelu, który miał nas zaprowadzić na górę. Erynie, którym daliśmy już nieraz popalić w ciągu naszego pobytu w Piekle, puściły nas wolno, jedynie trzepocząc ze zgrozą błoniastymi skrzydłami.
Vincent szedł obok mnie w milczeniu. Prawdopodobnie musiał sobie przemyśleć jeszcze raz to wszystko, co się wydarzyło. Ja obecnie nie miałam siły na takie myśli. Wolałabym oddać się rozmowie z basiorem, niż musieć milczeć. Droga była długa, zatem mimowolnie musiałam zacząć o czymś myśleć. Nie były to jednak zbyt złożone myśli, więc z łatwością odepchnęłam je od siebie, gdy moim oczom ukazało się światło wyjścia.
Stawiając łapę na trawie, odetchnęłam głęboko, uwolniona od siarkowego powietrza. Spojrzałam na milczącego Vincenta. Nie wyglądał na zbyt chętnego do rozmowy, więc najzwyczajniej w świecie ją sobie odpuściłam. Odezwie się, kiedy będzie gotowy. Na pewno był skołowany, zmęczony - tak samo, jak ja. Teraz najważniejszym było odpocząć, coś zjeść, przespać się, a przede wszystkim przejść się do Esmeraldy, aby się przebadać. W końcu przez wizytę w Piekle doświadczyliśmy okropnych obrażeń, a tamto powietrze gryzło płuca, więc wizyta u medyczki stała się obecnie priorytetem.
Wyszedłszy z Lasu Śmierci, ciężka atmosfera została nam jakby odjęta z barków. Dopiero teraz w pełni doceniłam powietrze, które tutaj było. Lżejsze od tego w lesie, czystsze i bardziej orzeźwiające. Sprawiające, że aż chce się żyć. Zerknęłam na basiora z troską w złotych oczach.
- Vin – szepnęłam, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.
Uniósł dotychczas spuszczony łeb, spoglądając na mnie pytająco dość zamglonym wzrokiem.
- Musimy spotkać się z Esmeraldą, dobrze? – spytałam cicho, posyłając mu lekki uśmiech.
- Och, oczywiście – odparł, mrugając szybko. Wyglądał, jakbym wyrwała go z głębokiego snu. Obdarzył mnie ciepłym, krótkim uśmiechem, nieco przyspieszając kroku. – Chodź, Mavi, dzień chyli się ku końcowi, a mamy jeszcze wiele do obgadania.
- Jasne. – Również przyspieszyłam, doskonale wiedząc, o co mu chodzi.
Dotarliśmy do jaskini medyczki stosunkowo szybko. Esmeralda, widząc nas, załamała łapy, zaraz przystępując do zadawania gorączkowych pytań typu „co się stało?”, „czy wyście oszaleli?”, „dlaczego ta rana wygląda tak dziwnie?”. Zerknęłam porozumiewawczo na Vincenta, kiedy wadera zaczęła mnie osłuchiwać i sprawdzać stan moich ran.


Vin? Naprawdę bardzo Cię przepraszam…

sobota, 18 marca 2017

Od Lelou do Karo

Stawiałem kroki tak ostrożnie, jak tylko mogłem, równocześnie pilnując tempa - ostrożność ponad wszystko, ale jeśli będę ruszał się jak ostatnia ślamazara, łanie mogą skończyć posiłek. Poza tym, takie zbiorowisko potencjalnego pożywienia mogło przyciągnąć wielu drapieżników, którzy chętnie zwinęliby nam posiłek sprzed nosa, dlatego kątem oka śledziłem zwierzynę, a także lustrowałem dokładnie teren w poszukiwaniu konkurentów. W okresie przedwiośnia, na tuż przed pojawieniem się młodych, wiele stworzeń chciało odzyskać siły. Jeśli ktoś pogoni w drugą stronę sarny, złapanie którejś stanie się o wiele trudniejsze, a ja nie miałem siły na dłuższą gonitwę.
W półmroku wypatrzyłem dwa żółte punkciki, uważnie śledzące każdy mój ruch. Wytężyłem wzrok, usiłując dostrzec więcej szczegółów. Obnażyłem kły i najeżyłem sierść, dostrzegając rudą sierść. Lis nie zdradzał jednak chęci do ataku - był raczej lichej budowy. Kiedy nasze spojrzenia się zetknęły, prychnął głośno i odbiegł w ciemność, machając puchatą kitą. O dziwo, najwyraźniej był sam, zapewne dlatego odpuścił. Jeszcze przez chwilę go obserwowałem, póki całkowicie nie utonął w cieniach drzew - po chwili ruszyłem w dalszą drogę, zwiększając tempo. Miałem nadzieję, że Karo nie postanowi znowu bawić się w kamikadze i rzeczywiście zaatakuje jakąś słabszą sztukę. Po prawdzie, miałem wyrzuty sumienia, że zostawiłem ją całkiem samą. Jej łapa nie zdążyła się jeszcze do końca wyleczyć, a już musiała rzucać się prosto w stado pędzących łań, bo ile ją znałem, o tyle byłem pewien, że nie poczeka grzecznie na jakiegoś wolniejszego osobnika. Ale Karo chłodno myśląca, co byłoby dla niej najrozsądniejsze, pozbawiające wszystkiego tej nutki niepewności i niebezpieczeństwa nie byłaby już tą samą Karo, jak sam sobie uświadomiłem. Owszem, w dalszym ciągu zamierzałem waderę strofować za takie zachowania, ale w gruncie rzeczy, podziwiałem ją za to. Brakowało mi tej jej... hm, spontaniczności?
Zatrzymałem się, oceniając punkty charakterystyczne. O ile dobrze wyliczyłem, Karo powinna stać kilkanaście metrów dalej, mniej więcej naprzeciwko. Wziąłem głęboki oddech i ugiąłem łapy, szykując się do biegu - chciałem jak najszybciej pomóc Karo w zabiciu ofiary. Będzie dobrze, przecież się uda, już na pierwszy rzut oka wyłowiłem kilka słabszych sztuk w stadzie, trzymających się na uboczu. Jeszcze chwila, tylko chwila. Jedna łapa nieco dalej, druga...
- Ał!- pisnąłem mało elegancko, nadepnąwszy opuszką na ostrą gałąź.
Nie no, przecież nie było aż tak głośno. Nie wrzasnąłem na całą polanę!
Mimo wszystko, czujne uszy łań, od wieków przystosowywanych przez rzesze wcześniejszych osobników właśnie do wyłapywania najdrobniejszych oznak obecności drapieżników, usłyszały mnie. Ruszyły całą chmarą niemal w ułamku sekundy - na całe szczęście, akurat w tę stronę, gdzie czekała już wilczyca. Chciałem rzucić się do spóźnionego biegu, by pomóc przyjaciółce, ale w tym samym momencie, kiedy napinałem już mięśnie do dalekiego susa, rozproszył mnie dźwięk dzwoneczków.
Dokładnie, dzwoneczków. Takich srebrnych, malutkich, podobnych do tych ludzkich, jakie kiedyś znaleźliśmy z siostrą daleko, daleko w lesie podczas jednej z dalszych wypraw, na których się zgubiliśmy. Były już stare i zardzewiałe, ale ich dźwięk wciąż odbijał się czystym, wesołym echem od ściany drzew.
Kątem oka obejrzałem się, by odszukać ich źródło - i zamarłem jak zatrzymany w czasie. Z tyłu dostrzegłem wysoką, smukłą postać o kobiecej sylwetce. W białej dłoni trzymała drewnianą, misternie wyrzeźbioną laskę, okoloną fioletowymi kwiatami dzwonków, huśtanymi bez przerwy przez wiatr - to właśnie z nich wydobywały się tamte melodie, ale nawet się nie zdziwiłem - z całej tej osoby aż biło magią. Już po sekundzie obserwowanie jej dało się stwierdzić, że jej możliwości były znacznie większe, niż można by sądzić. Twarz nieznajomej zakrywał kaptur długiej, purpurowej szaty, na których brzegach wyszyte zostały złote runy w jakimś starożytnym języku, chociaż gdybym zobaczył je po prostu gdzieś wyrysowane, równie dobrze mógłbym uwierzyć, że to jakieś obrazki wykonane pod wpływem chwili, zbiór nic nieznaczących kresek - dopiero tutaj, w aurze kobiety, zyskiwały moc i znaczenie.
Odgarnęła kaptur, a ja prawie zachłysnąłem się własną śliną. Skóra kobiety przypominała potłuczoną porcelanę wytarzaną w kurzu - znaczyły ją liczne bruzdy i wyglądała jak teatralna maska, od wieków czekająca na kolejny występ. Włosy jej były natomiast rzadkie i pozlepiane w strąki, zwisały jak wyplute kłaki, nieumiejętnie doczepione do czegoś, co z założenia miało być głową. Żółte, lisie oczy zdawały się pluć nienawiścią od zarania dziejów, tak długo, aż niemal całkowicie wyblakły. Niegdyś musiała należeć do pięknych przedstawicielek ludzkiej płci żeńskiej. Stwierdzenie z pozoru absurdalne, biorąc pod uwagę, że wyglądała jak żywcem wyjęta czarownica z opowieści grozy opowiadanych przez rodziców niegrzecznym szczeniętom. Ale w jej rysach pozostało jakieś echo piękna - wysokie kości policzkowe, nietknięty skrawek alabastrowej skóry, wspomnienie pełnych, czerwonych jak róża ust na spierzchniętych wargach.
Przypominała zniszczoną, porcelanową lalkę, która niegdyś stała dumnie w eleganckim saloniku, ale pewnego dnia coś zniszczyło jej fragment i tym samym skazano ją na zapomnienie, by obróciła się w proch i zmieszała z kurzem. Była jak wspaniały dom, który po wielu, wielu wiekach przypominał raczej zatęchłą dziurę. Ale magia jej nie opuściła.
- Nie umrę- syknęła. Jej głos brzmiał jak szelest kartki papieru, suchy i zniszczony, jakby jej struny głosowe pokrył już kurz. Jakby zapomniała, w jaki sposób należy mówić.- Choćbyście najęli całą armię, nie zabijecie mnie! Moja zemsta was dopadnie, a ja was wszystkich przeklnę! Spłoniecie! Wasze ciała obrócą się wniwecz! Zapłacicie mi za wszystko, co przeżyłam przez was!
Cofnąłem się o pół kroku, szukając drogi ucieczki, ale dłoń kobiety trzymająca laskę wysunęła się spod płaszcza - jej skóra była wyglądała, jakby już w połowie przemieniła się w proch, a mięso już dawno zniknęło, pozostawiając tylko kilka suchych płatów zwisających z pokruszonych kości.
W jednej chwili znaleźliśmy się w czymś na kształt ogromnej kuli. Nadal widziałem drzewa, ale jakby przymglone, ukryte za mleczną ścianą nie do przebicia. Odetchnąłem jednak w pewnym sensie z ulgą. Skoro jesteśmy odgrodzeni, Karo nic stać się nie może.
Jednak w tym samym momencie, kiedy ja już niemal zacząłem myśleć nad strategią walki, która, jak byłem absolutnie przekonany, odbędzie się za chwilę, w pole widzenia wyszła lekko rozmazana sylwetka drobnej, czarnej wadery. Wilczyca najwyraźniej już postanowiła mnie poszukać. No tak, nie przybiegłem razem z sarnami, na jej miejscu też byłbym nieźle zdziwiony. Spojrzałem kątem oka na kobietę, modląc się w duchu, by nie dostrzegła Karo. Ale kiedy dostrzegłem jej twarz, stężoną w niewymownej nienawiści, że zdawała się być bliska eksplozji, stało się pewne, że ją zauważyła.

< Karo? Wybacz, że tak długo czekałaś, wena postanowiła zwiać >

Od Lelou do Cassandry

Nieco się uspokoiłem, kiedy Esmeralda pomogła waderze, chociaż w dalszym ciągu nurtowała mnie przyczyna jej nagłego zasłabnięcia. Może ostatnio trochę za mało jadła? Tym bardziej, że dopiero co dołączyła do watahy - nie znałem historii wadery, ale kojarzyłem, że wiele wilków dołączyło do nas, uprzednio błąkając się dość długo po świecie, istniało więc dość spore prawdopodobieństwo, że i ona miała za sobą jakąś wyczerpującą podróż i jeszcze nie odzyskała pełni sił. Albo przesadziła z treningiem, co też się często zdarzało. Nami po każdym większym wysiłku potrzebowała odpoczynku - kiedy pewnego dnia trenowała zbyt długo, też była poważnie osłabiona.
W pewnym momencie zesztywniałem, czując, jak wadera w pewnym momencie mocno przytula się do mojego boku. Stałem bez ruchu, nie za bardzo wiedząc, jak zareagować na tę, poniekąd, dość niezręczną sytuację
- Um... Cassandro?- zapytałem po chwili, jednak nie doczekałem się odpowiedzi ze strony wadery. Esmeralda w międzyczasie zdążyła już zniknąć, najwyraźniej zajęta własnymi sprawami, co zresztą nikogo dziwić nie mogło, okres przedwiośnia to czas, kiedy medycy, uzdrowiciele i zielarze mają pełne łapy roboty.
Podjąłem próbę delikatnego oswobodzenia się - po jakimś czasie rzeczywiście się to udało, a ja odsunąłem się krok do tyłu. Przyjrzałem się jej pyszczkowi, starając się dostrzec jakieś objawy osłabienia.
- Stało się coś?
- Nie, nie, wszystko w porządku...- unikała mojego wzroku.
- Jeśli czujesz się gorzej, możesz śmiało powiedzieć. Chodź, odprowadzę cię do jaskini, potrzebujesz odpoczynku. Kiedy ostatni raz coś w ogóle jadłaś? Zdarzały ci się wcześniej takie sytuacje?
- Nie, raczej nie... A jadłam dość niedawno, dzisiaj chyba nawet... Już lepiej, naprawdę.
- Daj spokój, z takim czymś nie ma żartów. Prowadź do jaskini, nie przyjmuję żadnych wymówek!
Wilczyca skinęła leciutko łebkiem, po czym ruszyła nieco bardziej na prawo. Ruszyłem za nią, dokładnie obserwując jej ruchy. Z każdym kolejnym krokiem zdawało się, że idzie się jej coraz łatwiej, jak z ulgą odnotowałem, ale nadal wolałem mieć ją na oku - na kilkadziesiąt sekund przed nagłym zasłabnięciem też byłem przekonany, że jest w pełni sił.
Po kilku sekundach Cassandra zatrzymała się przy jednej z grot.
- To tutaj?- zapytałem na wszelki wypadek.

< Cassandra? Wybacz, że takie krótkie i nijakie, wena schowała się do szafy i nie chce wyjść >

Od Veroni do Chatte

Prowadziłam ją poza tereny watahy.
- Czemu idziemy w stronę granic?
- Bo tam ci coś pokażę.
- Okey, spoko.- Odpowiedziała z uśmiechem.
Wyszłyśmy poza tereny.
- Idziemy do wrogiej mi watahy.- Powiedziałam
- A co tam jest?
- No widzisz, wataha jest mi wroga. Nikt wilkom z tej watahy nie podskoczy. A w głębi tej watahy jest moja stara jaskinia. Nikt w sumie o niej nie wie, ale tam szklanej kuli są uwięzione duchy wilków.
- Jakich dokładnie?- Zapytała zaciekawiona.
- Sama nie wiem. Ale może się tam znajdą duchy twoich przyjaciół. Ale mniejsza z tym.
Po tych słowach znowu zaczęłyśmy się śmiać i żartować.

Wkraczałyśmy na tereny wrogiej watahy. Starałyśmy się unikać straży. Szybko przedostałyśmy się do jaskini. Były tam dwie szklane kule. Potykając się rozbiłam niestety kule ze złymi demonami.
-O nie!- Krzyknęłam.

< Chotte? >

piątek, 17 marca 2017

Od Chatte do Veroni

-Nie, to ja przepraszam- odpowiedziałam lekko zmieszana.- Jestem Chatte, a ty?
Szybko obudził się we mnie towarzyski duch, wesoły, odważny, wytrwały.
-Veroni. Jestem nowa.
-Nie martw się, ja też.- uśmiechnęłam się życzliwie.- jestem tu… mniej niż miesiąc.
-Skąd pochodzisz? Jak tu trafiłaś?
Tu opowiedziałam moją historię, ze szczegółami. Po moim monologu zapytałam szarej wadery „A ty?” I tutaj to ona się wypowiedziała. Po chwili zauważyłam, że między korzeniami drzewa jest norka, a w niej zając. Zaczaiłam się. Veroni popatrzyła na mnie, potem na norkę i zająca.
-Kto pierwszy złapie wygrywa?- szepnęłam.
-Spoko- odparła Ver, przyczaiła się i uśmiechnęła wyzywająco.
-3…
-2…
-1!- krzyknęłam i rzuciłam się czym prędzej na zająca. Niestety, po drodze potknęłam się o korzeń i upadłam jak długa na miękki mech. Ver pochwyciła szaraka i podeszła do mnie.
-Nich chi szę ne ształo? - zapytała z zającem w zębach.
-Nie..-odpowiedziałam i wybuchłam śmiechem. Veroni wypuściła zająca i też zaczęła się śmiać. Mały futrzak szybko pokicał z powrotem do norki i się w niej zaszył. Po jakimś czasie przestałyśmy się śmiać i Ver powiedziała:
-Chodź, coś ci pokażę.- uśmiechnęła się tajemniczo i zaczęła iść. Wesoło potruchtałam za nią.

< Ver? Wreszcie doczekałaś się odpowiedzi na twoje opko :) >

Od Megami do Jessici

Nie byłam pewna co do tego wilka. Nie ufam obcym.Ale może on ją naprawdę zna?Nie wiem...Ale to jej matka i jej wybór.Zaprowadził nas do jakiejś jaskini.Bardzo dużej jaskini.W oddali było widać światło.Jessica szła przed siebie jakby nigdy nic, a ja powoli..rozglądałam się...-Idziesz czy nie?!-zawołała mnie.-T-tak...-powiedziałam przyśpieszając.Światło było coraz bliżej.Albo to my szliśmy do niego.W końcu doszliśmy do jakiegoś ognistego posłania.A w nim leżała czarno czerwona wadera.-To twoja matka?-wyszeptałam do Jessici. Ale ona nie odpowiadała.Stała jak wryta z otwartymi oczami.-Hej.Wszystko dobrze?-zapytałam.Czarny wilk, który nas tu przyprowadził powiedział.-To bogini ognia.
Jessica dalej patrzyła tak samo na waderę, tylko że podeszła bliżej.


<Jessica?Brak weny;-;>

wtorek, 14 marca 2017

Gazetka "Wilcza Łapa" - wydanie XIII

Witam serdecznie wszystkie wilczki w trzynastym wydaniu naszej "Wilczej Łapy". Trzynastka, liczba podobno pechowa, ale ani to piątek dzisiaj, ani trzynasty dzień miesiąca, więc niczym się nie martwcie!
Smutne ogłoszenie jednak jest. Właścicielka wadery Annabell (czyli naszej watahowej Nadziei) oraz basiora Sebastian musiała, niestety, opuścić naszą watahę. Z tego miejsca, chciałabym więc ją pożegnać i bardzo, bardzo serdecznie podziękować za obecność w naszej watasze - jak zapewne spora część z Was wie, była jednym z członków z najdłuższym stażem. Trzymamy kciuki, że być może uda się jej kiedyś do nas wrócić!
Z weselszych informacji, to chciałabym powitać kilka nowych wilków na naszym WPG: Veroni oraz Chatte. Opowiadanie do ktosia od Veronii czeka jeszcze na odpowiedź, także gdyby ktoś chciał odpisać, serdecznie zapraszam! Jak już jesteśmy w temacie nowych członków, polecam przyglądać się dokładnie nowym formularzom - drugą postać niedługo stworzy jeden z członków bloga z najdłuższym stażem w watasze, a jego dzieła pominąć to aż nie wypada. Także, ten, zachęcam do zaglądania regularnie na stronę watahy!
Z tego miejsca, ja, Ashita, chciałabym z góry przeprosić wszystkich, gdybym w najbliższych tygodniach - zapewne do końcówki kwietnia - odpisywała lub dodawała opowiadania z opóźnieniem. Termin egzaminów zbliża się jak góra lodowa i zapewne nawet taki leniwiec jak ona niedługo będzie zmuszony do spędzania większej części czasu za stosem podręczników. Ale bez obaw, postara się to jakoś wynagrodzić!
Przechodząc natomiast do Koła Fortuny, to w tej edycji, wylosowany został Gonzo - zdobywa zaś Eliksir Przemiany.
W kwestii rankingów - przez ostatni czas, najwięcej opowiadań napisał Lelouch - ich liczba wynosi pięć, na drugim miejscu uplasował się natomiast Vincent z trzema opowiadaniami.
Zastanawialiście się może, kogo opowiadanie w tym miesiącu zostanie wyróżnione? Tak więc nie przedłużając, opowiadaniem miesiąca w marcu zostaje… Opowiadanie Zuko do Ashity, pochodzące z dnia 18 lutego! A cóż to się tam działo? Bowiem Zuko i Ashita zostali złapani przez ludzi, którzy zrobili z nich swoje obiekty doświadczalne. Co zrobili naukowcy, żeby dać im nowe życie, o które wilki się nie prosiły…?
Hm… Opowiadań znowu mało się uzbierało przez ten miesiąc. Ale to nie zmienia faktu, że każde jest świetne! Postaramy się wam zatem przybliżyć niektóre wątki z ów tworów naszych członków, jak to w każdym wydaniu jest.
Zmasakrowane drzewa, hałas, masa kraczących ptaków… Ashita i Vincent zaniepokojeni tymi zjawiskami, postanawiają sprawdzić dokładnie okolicę. Po pewnym czasie wilki znajdują młodego smoka, bardzo młodego. Niestety skrzydło biedaka utkwiło pod zwalonym drzewem. Co zrobią przyjaciele, by mu pomóc?
Niby zwykłe budowanie bałwana, a czego można się dowiedzieć… Naprawdę radzę przeczytać! Karo i Lelou po jakże ciężkiej budowie bałwana, postanawiają udać się ma małe polowanie. Znając życie, pewne i tak jakaś niespodzianka ich tam spotka…
Smoki, smoki, smoki i gryfy! Klairney i Toshiro byli świadkami, jak ogromny gryf pokonuje smoka, na którym we dwójkę podróżowali. Zwierze chce później zabić Toshira, lecz zjawia się tajemnicza wadera, która rządzi gryfem. Basiora zabiera ze sobą, a Klair nakazuje zabić. Później gryf wyrzuca gdzieś na bagna waderę, gdzie zajmują się nią wilk i pewien pies. Niespodziewanie zjawia się dwójka elfów, którzy zauważają waderę skrytą w krzakach.

Tak więc, w tym wydaniu „Wilczej Łapy” byłoby to chyba już wszystko moi Kochani! Mamy nadzieje, że wam się miło je czytało. Życzmy jak zawsze maaasy weny Wam wilczki i do następnego wydania!
Redakcja „Wilczej Łapy”

środa, 8 marca 2017

Od Vincenta do Ashity

Zadanie bynajmniej nie należało do najłatwiejszych. Wraz z Ashitą musieliśmy skupić się na przemieszczeniu powalonego drzewa, mając na uwadze bezpieczeństwo własne jak i małego, przerażonego smoka, którego oswobodzenie mogło równać się zagrożeniu większemu niż przenoszenie sosny przełamanej przezeń wpół. Oblizałem nerwowo wargi. Oddech odpowiedzialności zmierzwił futro na mym grzbiecie. Stojąca obok Ashita wzięła głębszy wdech. Ciężko być spokojnym, czując na sobie przerażone, rubinowe oczy.
-Gotowy.
Na raz chwyciliśmy pień sosny; ja-siłą woli zmaterializowanej w postaci subtelnej mgiełki owijającej drzewo, Ashi-za sprawą utworzonego z magii, kryształowego łańcucha. Drzewo poruszyło się nieznacznie. Z gardzieli pisklaka wydobył się zduszony skrzek.
-Tylko spokojnie. – szepnąłem głucho.
Kłęby zielonych igiełek zatrzęsły się, gałęzie uderzyły o siebie szeleszcząc niczym marakasy. Smoczątko wbiło wzrok w unoszącą się pułapkę, znieruchomiało, jakby wokół niego działy się najprawdziwsze czary. Właściwie to w głównej mierze działała tutaj magia. Pień zatrzeszczał, gdy kryształowy łańcuch Ashity objął go potężnym uściskiem, wbił się w chropowatą korę, miażdżył. Smok drgnął, sapnął niespokojnie, syknął. Jął orać pazurami ziemię, chcąc przeczołgać się jak najdalej od tego zjawiska, którego nie był w stanie pojąć, lecz ucieczkę uniemożliwiało mu uwięzione skrzydło. Przerażony, nie zdawał sobie sprawy, iż cały ten hałas zaistniał tylko po to, by mu pomóc. Praca szła powoli; starannie wykonywałem każdy manewr, naprężając muskuły bardziej i bardziej by choć trochę poruszyć toporną roślinę. Ashita zaparła się łapami, walcząc walczenie, choć sapliwy oddech wskazywał na opuszczające ją siły. Ten cholerny pień jakby zespolił się ze skrzydłem gada i wraz z nim przymarznął do ziemi.
Boli, boli, boli-czułem falę gorąca rozchodzącą się po drżących mięśniach. Ignorowałem własny organizm, choć ten jazgotliwie krzyczał mi do uszu; wołał o odpoczynek. Nie mogliśmy odpuścić. Pień uniósł się o milimetr, potem o dwa. Ashita rzuciła mi uradowane tym faktem spojrzenie, lecz tylko przez chwilę-sukces jeszcze daleko. Od strony smoczątka dochodziło ciche zawodzenie. Ruchy malca były coraz bardziej chaotyczne, impulsywne: każdy najmniejszy manewr drzewa wywoływało weń odruch ucieczki gdziekolwiek.
Jeszcze chwilka wysiłku. Jeszcze jedno, małe poruszenie…
Wola walki dała skrzydlatemu malcowi tę odrobinę siły, którą wykorzystał od razu, gdy poczuł, iż może ponownie zyskać wolność. Pień, uniósł się odrobinę wyżej zmniejszając nacisk, dzięki czemu możliwym było wyciągniecie spod niego ramię. Smok zawarczał hardo, szarpnął się żywo, zmłócił zdrowym skrzydłem. Zebrał ostatek sił i uskoczył spod wzniesionej pułapki by opaść płasko na ziemię i tak pozostać. Na raz puściliśmy wzniesioną sosnę. Huknęła o glebę jakoby grom przeciął niebo. Gałęzie powalonego drzewa zatrzęsły się, zatrzeszczały, niby potężną wichurą szarpane. Echo rumoru obiegło cały las, płosząc z drzew ptactwo i całą okoliczną zwierzynę. Po raz drugi tego dnia.
-Nie rusza się. – Ashita stanęła obok mnie, bym usłyszał jej ściszony głos. Mimo, iż oddech miała ciężki od wysiłku nie śmiała nawet głośno odetchnąć; bała się, że zbędny hałas dodatkowo zestresuje malucha. – Vincent, on cały drży.
-To zrozumiałe. – odparłem, również szeptem. – Jest przerażony.
-Nie, nie. Myślę… że on się wychładza.
Pisklak leżał płasko na wilgotnej, pokrytej ostatkiem śniegu ziemi, popiskując ledwie słyszalnie. Był to odgłos przejmujący, domyślam się, iż próbował wezwać swą matkę lub kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc. Dygotał spazmatycznie, dyszał ciężko. Każdy jego ruch był sztywny, mięśnie nie mogły normalnie pracował, gdyż drżały. Drżały niezdrowo intensywnie.
-Rzeczywiście... to źle wygląda, Ashito. - strapionym wzrokiem wpatrywałem się w pisklę, które ledwie zaznało życia, a już musi borykać się z tak dramatyczną sytuacją. - Nie jest przyzwyczajony do zimna. I ma łuski o ciepłym odcieniu. To z całą pewnością wskazuje na jego pochodzenie: Spiczaste Góry, Tochi-ho. Ale w taki razie, skąd się wział aż tutaj?
-Musimy coś zrobić. – rzekła wadera, zostawiając te zagadnienie na inny moment. - Dać mu ciepło. Opatrzyć mu skrzydło, zobaczyć, czy nie ma innych, poważnych ran. - błękitne oczy Ashity patrzyły na mnie z niepokojem, ale i determinacją. Czułem, że to samo odczytała z moich ślepi, gdyż posłała mi porozumiewawczy, budujący uśmiech; teraz nie liczyło się nic innego jak ocalić zagubione smoczątko. - Musimy zaprowadzić go do domu.
Moje mięśnie wciąż piekły po niedawnym wysiłku, a płuca nakazywały wziąć chwilę głębszych wdechów. Łapy pode mną drżały, przez gardło przypływały łyki chłodnego powietrza. To był najcięższy badyl, z jakim było mi dane walczyć.
-Jeżeli chcemy cokolwiek zrobić, musimy przekonać go, że nie chcemy dla niego źle. - powiedziałem. - Stąpajmy powoli. Choć jest ranny i bardzo osłabiony... nie możemy ryzykować.
Ashita skinęła głową. Rozejrzała się po zmarzniętej ziemi, a gdy odnalazła wzrokiem to, czego szukała-upolowanego wcześniej zająca-powolutku, bez zbędnych chrupnięć stwardniałego podłoża, podeszła i ujęła go w zęby. Zachowując pełną roztropność jęliśmy zbliżać się do malucha. Poziom ciała obniżony, uszy położone, głowa pochylona. Robiliśmy wszystko by pokazać mu jak mali i niegroźni jesteśmy. "Nie stanowymi niebezpieczeństwa" - mówiły nasze wilcze ciała. Wątpiłem, by maluch był w stanie odczytać tę niewerbalną mowę. Mogłem mieć tylko nadzieję, iż jakoś się porozumiemy.
Malec wyczuł zbliżających się nieznajomych. Poruszył się gwałtownie, prychnął. Z jego nozdrzy uleciały niewielkie kłębki czarnego dymu. Syknął ostrzegawczo, wypatrzywszy nas rubinowym okiem. W gadziej paszczy zawibrował wrogi pomruk. Ostre kły ukazały się nam w swej pełnej zabójczości. A to wszystko przeplatało się z drżącym, ściskającym serce zawodzeniem.

<Ashito? Jak my temu malcowi pomożemy?>

Profil wilka - Chatte

Imię: Chatte
*Przezwisko/ ksywka: Chasia, Chatti, Czunia. To ostatnie tylko dla najbliższych przyjaciół, jeśli nie jesteś jednym z nich, nie waż się go użyć!
Motto: Twierdzisz, że to co mówię jest chamskie? Ciesz się, że nie słyszysz tego co myślę.
Wiek: 2 lata
Płeć: wadera
Charakter: Chatte jest bardzo otwarta, mówi to, co sądzi. Jest bardzo kreatywna i inteligentna. Robi, co chce. A jednak jest też wrażliwa i baaardzo lubi się zakochiwać, choć nie jest to miłość trwała, nadal czeka na basiora swojego życia. Czasem powie zbyt dużo, a potem tego żałuje. Jest sprawiedliwa. Zawsze mówi prawdę, chyba ze od kłamstwa zależy czyjeś życie.
Lubi: Chatte lubi biegać, skakać, uśmiechać się... lubi wyzwania.. dobrą zabawę , czuć, że komuś na niej zależy... łamać serca... lubi też zimę... Poznawać przyjaciół. Czytać. Jej zainteresowania często się zmieniają. Dwa dni lubi to, kolejne dwa co innego.
Nie lubi: Chasia nie lubi zamkniętych w sobie wilków, chociaż... docieranie do takiego wilka jet pewnym rodzajem jej rozrywki...
Boi się: węży. Budzą w niej strach. Gdy Chatte się boi, jej oczy robią się granatowe, więc można łatwo rozpoznać, gdy się czegoś boi lub jest zaniepokojona. Na widok węża nie panikuje, nie ucieka, po prostu te gady budzą w niej pewien niepokój.
Aparycja: Brązowe futerko w różnych odcieniach, dwie ciemniejsze plamki pod prawym okiem, szare oczęta, cóż więcej mam powiedzieć?
Hierarchia:zwykły członek 
Profesja: Rycerz
Żywioł: ogień. Mało wilków o tym wie, nie wygląda na taką "ognistą".
Moce: Chasia umie podpalać różne rzeczy, ogrzewać powietrze wokół siebie, robić zasłonę dymną, robić małe ogniste tornada, wywoływać sztuczny ogień. Potrafi również hipnotyzować spojrzeniem.
Umiejętności: bardzo szybko biega.
Historia: Chatte urodziła się w lesie, jej matka umarła przy porodzie siostry Chasi- Vannie, a ojciec odszedł tuż przed jej narodzeniem. Doktor, który od dawna pomagał rodzinie, adoptował obie dziewczynki, 6- miesięczną Chasię i dopiero co urodzoną Vannie. Niestety, pewnego dnia mała, roczna Chatte poszła na spacer i... klasycznie się zgubiła, szukała rodziny, ale ni znalazła jej. Oni też jej szukali, ale po dwóch tygodniach stracili nadzieję na jej odnalezienie. Błąkała się po lesie, po drodze trafiała do różnych watah, ale żadna nie wydała jej się domem. Nie dawno trafiła do tej i zamieszkała w niej na stałe.
Rodzina: Vannie- siostra. Chasia często o niej myśli, ale nie sądzi, by ją jeszcze kiedyś spotkała.
Zauroczenie: czeka na prawdziwe zauroczenie, kogoś, na kogo będzie mogła liczyć.
Partner/ Partnerka: brak
Potomstwo: brak
Patronka: Unmei
*Talizman: Klik - Chatte dostała go od mamy, gdy była bardzo malutka. Od czasu śmierci matki ma go przy sobie. Naszyjnik daje siłę i nadzieję w najgorszych chwilach życia, właśnie dzięki niemu Chasia szybko pozbierała się po śmierci mamy i odejściu ojca.
Towarzysz: brak
Inne zdjęcia: 
Po przemianie w sikorkę:
*Dodatkowe informacje: Chatte potrafi zamieniać się w sikorkę, w swojej ptasiej postaci potrafi jednak mówić.
Przedmioty: niestety brak
Statystyki: 
Siła: 5 ; 
Zwinność 9 ; 
Siła magiczna:7 ; 
Wytrzymałość: 8 ;
Szybkość:10 ;
Inteligencja: 11 ;
ZK (Złote Krążki): Zero, ale może się to zmienić...
Pochwały: zero, niestety
Ostrzeżenia: zero, uff...
Poziom: zerowy
Właściciel: sss12

środa, 1 marca 2017

Od Klair cd Toshiro

Różnokolorowe smoki, różnej wielkości rzuciły się na Iki'ego. Biedak nie miał szans, chyba, że moja siostra nauczyła go samoobrony. Smok w geście obrony rozpostarł skrzydła sprawiając, że cofnęłam się. Chwilę później obok mnie coś spadło. W ciągu kilku sekund dym opadł ukazując sylwetkę mojego partnera. Basior wstał, był poobijany.
Rzucił w moją stronę, że powinniśmy uciekać. Skinęłam głową i ruszyłam w przeciwną do smoków stronę. Basior biegł tuż obok. Kątem oka zauważyłam, że smoki nie biegną za nami - ciągle atakują nasze stwory. Gwałtownie zachamowałam rozglądając się dookoła. Toshiro o mało na mnie nie wpadł.
- Co ty wyrabiasz? Biegnij!- rzucił.
- Nie, smoki nas nie gonią. - odparłam bacznie obserwując scenę przed nami.
Większe smoki mierzące na oko sześć metrów wysokości ryczały w niebogłosy. Machały skrzydłami i raz po raz gryzły i drapały nasze smoki. Szybko uciekłam w rów w ziemi. Wskoczyłam do niego, a basior zrobił to samo. Schyliłam się najmocniej jak umiałam. Zamknęłam oczy.
- Co robisz, Klair? - szepnął Tosh.
Nie odpowiedziałam. Moje myśli powędrowały do naszych smoków. Rzucały się i machały skrzydłami.
- Użyję mojej mocy żeby odwrócić uwagę smoków. Przynajmniej spróbuję - szepnęłam po chwili.
Wyjrzałam najdelikatniej jak mogłam poza naszą "tarczę" i skupiłam swój wzrok i umysł na grupie smoków. O dziwo, tylko część z nich chciała zrobić krzywdę naszym rumakom. Przymrużyłam oczy.
- Błyskawica - powiedziałam niemal nie słyszalnie.
Nad nami chmury zrobiły się szare, a gdzieniegdzie zaczęło się błyskać. Tylko smoki żywiołu Elektryczności zaprzestały swoich działań i spojrzały w niebo.
- Już. - wydałam rozkaz po cichu.
Wnet długa, jasna i śmiercionośna smuga runęła na ziemię robiąc wielką dziurę między smokami. Wybuchowi towarzyszył ponad dźwiękowy huk, który rozniósł się wokół nas. Smoki natychmiast się odsunęły, a Tosh podskoczył słysząc wybuch.
- Co z naszymi smokami?! - rzucił spanikowany Toshiro.
- Są elektroodporne - uśmiechnęłam się.
- Co teraz?
- Wiej. - odparłam krótko i natychmiast po tym zaczęłam biec w stronę Iki'ego.
Basior przez moment stał w miejscu, ale po chwili zaczął biec tuż za mną.
Niebieskie stwory, zapewne smoki żywiołu wody spłoszyły się i odleciały. Iki zauważył nas i zaryczał. Wyglądał źle. Złote i brązowo - zielone smoki spojrzały w naszą stronę. Nadal biegliśmy, byliśmy coraz bliżej... Zostało nam kilkanaście metrów do podopiecznego Fee kiedy nagle coś dosłownie zwaliło nas z łap. Przeturlałam się kilka metrów dalej po czym podniosłam wzrok by ujrzeć wielkiego gryfa mierzącego jakieś dziesięć do dziewięciu metrów wysokości. Jego gryfia głowa gdzieniegdzie poplamiona była krwią, co podsuwało mi na myśl, że zwierzę było na polowaniu. Jego dziup uniesiony był do góry, a wyniosłe i pełne pogardy spojrzenie mierzyło wszystko dookoła. Pióra miał nastroszone, ogon i skrzydła lekko uniesione. Potężne lwie łapy wyposażone były w pazury.
Smoki wraz z nami ucichły. Drugi smok Fee gdzieś uciekł. Iki nadal trwał na nogach, co prawda ledwo, ale pozostał w dumnej pozie. Toshiro najciszej jak umiał podpełzł do mnie.
- Klaruś? - szepnął. - Myślisz, że ten gryf w jakiś sposób ma przewagę nad tymi smokami?
- Na to wygląda - przysunęłam się bliżej basiora. - Lub jest w pewnym sensie dowódcą.
Wraz z moimi słowami gryf odwrócił się w stronę Iki'ego. Smok skulił się. Widocznie gryf ma przewagę umysłową jak i pewnie siłową. Zwierzę zastygło nad smokiem mierząc go spojrzeniem. Nagle błyskawicznie złapał gada za szyję wbijając swe zęby w jego szyję i oderwał głowę od reszty ciała. Krew rozprysła się dookoła. Zastygłam w miejscu gdy gryf trzymając głowę Iki'ego odwrócił się do nas. Toshiro najdelikatniej położył swoją łapę na mojej.
- Nie daj się jego spojrzeniu - powiedział mi na ucho.
Mruknęłam ciche "Mhm" i starałam się nie patrzeć na ssaka ( bo gryfy to ssaki?). Zwierzę podrzuciło niezbyt wysoko łeb mojego smoka po czym swoim dziobem złapał i zmiażdżył go. Szczątki kości i krew rozprysły na boki.
Przełknęłam ślinę. Gryf wyrzucił to co zostało po jego "zabawce" i podszedł jeszcze bliżej. Jego złote oczy wpatrywały się w nas z zaciekawieniem i swego rodzaju nienawiścią.
- Wilki?- przemówił.
Spojrzałam na swojego towarzysza, był również zdziwiony.
- T-tak - odparł Tosh.
- Co tu robią? - ryknął.
- Sami nie wiemy...- oznajmiłam cicho.
Gryf przybliżył swój dziób i powąchał mnie.
- Hm samica - syknął.
- Nie tknij jej - warknął Toshiro podnosząc się.
- Jej nie, ciebie już tak - bestia zwróciła się do basiora.
- Ani mi się waż - poderwałam się do góry i zasłoniłam Tosh'a.
- Zabawne, samica broni samca. - gryf chyba się zaśmiał. Jego odgłos ciężko było uznać za śmiech. - Zginiecie oboje lub sam samiec. Nie potrzebny mi jakiś basior.
- A wadera niby potrzebna? - rzucił przez zęby Toshiro.
- Bardziej niż ty - odparł gryf i złapał Toshira w dziób unosząc go nad ziemią.
- Zostaw!!! - nad nami rozległ się czyjś głos.
Wtem na podobnym stworzeniu przyleciał jakiś wilk. Wadera, ściślej mówiąc...
- Postaw - wydała polecenie.
Wadera sierść miała biało-miętową. Oczy koloru fioletu i naszyjnik na szyi.
Zwierzę odstawiło basiora na ziemię. Tyle, że bliżej tamtej wadery.
- Ktoś ty? - spytała spokojnie.
- Toshiro z Watahy Porannych Gwiazd - odparł.
- Całkiem jesteś ładny... Ta wadera to kto? - zwróciła się bardziej do mnie.
- Jestem Kla-
- Zabić ją - przerwała mi.
- Co?! - krzyknął Toshiro. Rzucił się w moją stronę i zakrył mnie swoim ciałem.
-Nic ci nie zrobiłam - oznajmiłam.
- Nie szkodzi, ale nie jesteś mi tu potrzeba - powiedziała jakby to było oczywiste.
- A mój partner to do czego ci, hm? - najeżyłam sierść. Wyszłam zza basiora.
- Przyda mi się ktoś taki jak on. Rzadko widuję tu basiory, a ten jest w dobrym stanie... - uśmiechnęła się podstępnie.
- Klaruś...- Tosh położył swoją łapę na moich plecach.
- Załatwię to - rzuciłam.
- Tego się obawiam - szepnął do siebie.
Liznęłam go w policzek i podeszłam bliżej nieznajomej.
- Zostaw nas i znikamy - oznajmiłam.
- Tylko ty tu znikniesz - odparła zadziornie i machnęła głową do gryfów.
Dwa duże stwory otoczyly mnie, a jeden złapał za ogon i uniósł mnie do góry.
- Żegnaj - rzuciła, a niemal od razu po tych słowach gryf uniósł się i zabrał mnie poza ich pole widzenia.
- Toshiro! - Krzyknęłam.
Zwierzę zaczęło mocniej machać skrzydłami, aż w końcu zrzuciło mnie do jakiegoś lasu na bagnach. Na ziemi wylądowałam z dużą siłą, a zaraz po tym nastąpiła ciemność...
Gryf wypuścił mnie z dzioba dopiero nad jakimś lasem. Spostrzegłam w dole bagna. Niedaleko miejsca mojego "przystanku" zauważyłam unoszący się dym. Ktoś tu był i najwyraźniej gryf o tym wiedział. Może tamta wadera nasłała kogoś żeby mnie zabić? Albo sam akt zostawienia mnie tu miał na celu unieszkodliwienie moich działań. O ile mogłam coś zdziałać. Nie patrzyłam na drogę, którą lecieliśmy bo gryf osiągnął naprawdę dużą prędkość.
Rozejrzałam się po okolicy. Wokół mnie rosły jodły i świerki, a kilka metrów na północ były duże bagna. Tam też zobaczyłam...kociołek na ogniu. Przełknęłam ślinę. Czyżbym trafiła na ludzi? Nie...to nie mogli być ludzie. Dawno już by złapali i mnie i gryfa. Jednakże ten ptak odleciał.
Moje przemyślenia przerwał nagły szelest liści. Jak oparzona odwróciłam się w tamtą stronę. Najeżyłam sierść i zaczęłam bacznie obserwować pobliskie krzaki. Do moich nozdrzy dotarł jakiś zapach...jakiegoś psa...albo czegoś podobnego. Znowu jakiś wilk, który coś do mnie ma?
- Nie mów mi, że jesteś wilkiem - oznajmiłam głośno.
Nie dostałam jednak żadnej odpowiedzi.
Nagle coś mi mignęło przed oczami, a następnie poczułam silne uderzenie na skutek czego cofnęłam się i tylną łapą wpadłam w pułapkę na zające. Silne szczypce zacisnęły się na mojej łapie, a chwilę później zobaczyłam sączącą się krew. Najdelikatniej jak potrafiłam przesunęłam zranioną łapę w pułapce. Skupiłam swój wzrok na zębach pułapki i spróbowałam z pomocą Telepatii podnieść jej szczęki.
- Mamy i naszą zwierzynę - usłyszałam za sobą.
- Nie jestem żadną zwierzyną. - prychnęłam.
- W takim razie jak dałaś złapać się w sidła, hm? - odwróciłam głowę, a moim oczom ukazała się sylwetka...w sumie psa. Jego zapach był jednak podobny do wilczego.
- Twoja niedoszła zwierzyna mnie wystraszyła - odparłam. - Jesteś dzikim psem? Co tu robisz i czemu nazywasz mnie "swoją zwierzyną"? I dlaczego na początku mówiłeś coś o "naszej zwierzynie"? Jak ty w ogóle masz na imię? A są tu ludzie? Widziałeś tego gry-
- Zamknij się! - przerwał mi zbulwersowany.
- Nie! To moja łapa tkwi w tym choler.stwie! - krzyknęłam.
- Uspokój się to mój towarzysz cię wypuści - odrzekł spokojnie.
- Dobra, zawołaj go - prychnęłam.
- Świetnie - mruknął. - Stev!
- Czego?- z głębi lasu wyłonił się jasnobrązowy wilk, był ode mnie większy, oczy miał zielone i wyglądał na silnego...
- Wypuść ją - pies wskazał na bezradną mnie.
Wilk podszedł i schylił się nad pułapką.
- Teraz może zaboleć - oznajmił.
- Boli cały czas - odparłam.
Stev wziął w zęby górną część pułapki uorzednio przednią łapą przytrzymując dolną. Podniósł lekko do góry dzięki czemu wyjęłam łapę.
- Nie bolało - rzuciłam.
- Ciesz się. Jak masz na imię? - wilk jak gdyby nigdy nic usiadł obok i patrzył się na mnie.
- Klairney - powiedziałam. - Czemu tamten pies mnie nie wypuścił? Widzieliście gryfa? I czy jesteście może w zmowie z jakąś waderą? - zasypałam go pytaniami na co zaśmiał się. Przyznam, że ma ładny śmiech.
- Tamten pies to Davo i nie ma tyle siły żeby to otworzyć. Tak, widzieliśmy, a właściwie czekaliśmy na tego gryfa, ale nie jesteśmy w zmowie z jego właścicielką. - oznajmił powoli.
- Hę?! To po jaki guzik on mnie tu przyniósł?! - oburzyłam się.
- Nie wiem - zaśmiał się. - Chodź, opatrzę ci ranę, Klairney.
Wstał i skierował się w stronę tego kociołka. Ruszyłam za nim, a po chwili marszu wyszłam nie na bagna, a na niedużą polanę będącą w centrum bagien. Na chwilę ustałam i zaczekalam aż Stev się zatrzyma.
Mogę mu ufać? Muszę.
W końcu usiadł przy jakiejś torbie. Spojrzał na mnie swoimi wesołymi oczami i wskazał na miejsce obok niego. Niechętnie podeszłam bliżej i usiadłam na przeciw wilka.
- Um, Klairney, zaraz zrobi się późno więc jak chcesz to możesz zostać na noc. - wypalił po chwili Stev. Zaraz jednak się poprawił - żeby nie chodzić po nocy po lesie...daj mi tą łapę.
- Serio mogę? - tylną łapę ułożyłam przed wilkiem, a ten obandażował mi ją. - Davo nie będzie zły czy coś?
- Nie, nie powinien - zaśmiał się Stev.
- Oh...
Nasz dialog, a w sumie nie dialog, a coś na kształt rozmowy żeby zabić ciszę przerwało wycie. Beznadziejne wycie, które na pewno nie należy do wilka. Przewróciłam oczami i odwróciłam wzrok, gdy zza jednej z sosen wyłonił się pies. Davo podszedł do nas, zmierzył spojrzeniem mnie, a następnie wyszeptał coś na ucho Stev'owi. W pewnej chwili pies podszedł do mnie.
- Ehh, Klairney? Kim byłaś w swojej watasze? - spytał pies.
- Zwiadową - odparłam. Czy on chce dać mi jakieś polecenie?
- Dobrze się składa - mruknął pod nosem.
- Nie próbuj mnie wykorzystać, wykonuję tylko swoje obowiązki lub zadania dane mi przez Alfy mojej watahy - ostrzegłam go. Na prawdę nie byłam w nastroju na kłótnie czy zwykłe targowanie się o jakiś obowiązek.
- Więc nie przekona cię fakt, że kręcą się tu ludzie chcący was zabić? -mówiąc słowa "was" wskazał gestem oczu na Stev'a.
- A ciebie nie?
- Jestem dzikim psem, jeśli chcę to mogę być miły dla ludzi - odparł dumny.
- Jeśli chcę to też mogę być dla nich mniej agresywna, bo w sumie są na mojej łasce. - skwitowałam.
- Hah, potrafisz się w ogóle obronić?
- Hej, nie jestem zwykłym wilkiem tylko magicznym, a my jesteśmy na wyższej randze niż psy - powiedziałam złośliwie.
[ nie mam na celu urażenia żadnych psów - żeby nie było! ]
Davo skrzywił się i odszedł z powrotem do Stev'a. Rozmawiali o czymś... W sumie mnie to nie obchodzi.
Moje ignorowanie ich przerwał huk dochodzący z zachodu. Huk tak jakby z...strzelby?
- Ludzie! - krzyknął Davo i zaczął biec w stronę lasu.
W tej samej chwili usłyszałam szczekanie. Kolejne psy? Nie bardzo wiedząc czy zostać czy iść spróbowałam podejść do jakiś krzaków. Lapa utrudniała mi to. Po minucie dotarłam do celu, a w tej samej chwili z lasu wyłoniły się...dzieci. Nastolatek i jakaś dziewczynka. Nie powiem, ale zdziwiło mnie to. Jeszcze bardziej zdziwił mnie widok młodzieńca ze strzelbą u boku.
Postacie zatrzymały się. Chłopak o czarnych włosach i wysokiej posturze ukucnął na wysokość swojej małej towarzyszki. Złapali się za ręce, a następnie wokół nich zaczęła unosić się para. Tak jakby ziemia wokół nich zaczęła parować będąc w dodatku posypaną brokatem. Kiedy dym opadł przede mną nie było już dziewczynki i nastolatka, a dwoje bodajże elfów.
Poruszyłam się w krzakach, usłyszeli to.
- Kto tam jest? - zagadną nastolatek.
- Mike, a może to wilczek?- spytała z nadzieją elfka.
Zaraz podbiegła do mojej kryjówki. Chciałam odbiec, ale moja łapa utrudniła mi to i tylko się przewróciłam.
- Mike! - zawołała mała podbiegając bliżej mnie.
- Coś ty Elie... - zaczął, a widząc mnie przystanął. - Trzeba się nią zająć.

<Tosh? Wybaacz mi, że tak długo ehh >

Od Veroni do kogoś

Nie każdy zrozumie naturę mojego życia. Bujam się pomiędzy życiem a śmiercią. Uciekam przed samą sobą. Nigdy nie wracam do miejsca w którym już byłam. Nie patrzę za siebie , nie czuje bólu , strachu, miłości... Parę tysięcy wymiarów przebytych żaden nie był tym w którym odnalazłam siebie. Czy w tym mi się uda? Nie wiem... Podróżując zostawiam za sobą ślad... bólu i zniszczenia . Ślad zrobiony z popiołu mej duszy. Wrogowie? Jest ich wielu ale żadnego się nie bałam.... No może jednego osoba która sprawiła mi największy ból. Ale to nie on zabił moich rodziców to nie on był zmuszany do picia ich krwi , był tym który mi kazał to robić. Kiedyś ? mówił że mnie kocha , teraz poszukuje mnie i szuka zemsty. Moje serce skute lodem już nigdy nic nie poczuje. Zadawane rany ? To tylko kolejne blizny do kolekcji.

W tym wymiarze znalazłam miejsce gdzie mogę się zatrzymać na parę dni. Znalazłam sobie gdzieś na zakazanych terenach pustą jaskinię i ''wprowadziłam się'' do niej. Po przeszukaniu całej jaskini i pozbyciu się wszystkich zamieszkujących ją bestii policzyłam wszystkie tunele i komaty i sporządziłam mapkę myślową. W największej komnacie utworzyłam bibliotekę. Po ustawieniu wszystkich zwojów i ksiąg przetrzymywanych w magicznej kopule zostało tam zaledwie jeden regał wolny. Ponumerowałam i ponazywałam półki i regały. Bylo 40 przedziałów w każdym po 20 regałów podzielonych na 7 półek. Z użyciem magii zajęło mi to pół godziny. Potem poszłam do kolejnej komnaty była dość przytulna , zrobiłam w niej sypialnie. Następne komnaty zaliczały się do podziału mojej esencji magicznej. W tunelach na ścianach wieszałam obrazy moich wrogów i na przeciwko każdą przemianę która pozwoliła mi przeżyć walkę z nim. Trochę tego było. Z sufitu zwisały medaliony, talizmany i różne świecidełka. Skończyłam się urządzać po 4 godzinach. Wyszłam przed jaskinię i weszłam na tereny watahy. Postanowiłam się trochę rozejrzeć. Odszukałam parę fajnych miejsc i parę mniej fajnych. Idąc przez las wpadłam na jakiegoś wilka. Cofnęłam się i powiedziałam:
-Przepraszam zamyśliłam się

(Ktoś???)

Od Maddie do Gonzo

- I co teraz, ty gruba, puszysta kulko? Nie uciekniesz mi... - mruknęłam cicho.
Cichuteńko. Jednak wystarczyło to długim uszom tej puchatej wredoty (jak dobrze to znam..): uszy w górę, pysk w górę i już nie ma zająca.
Puściłam się w pogoń - byłam szybka, ale zające tak mnie zdenerwowały,
że nie mogłam skupić się na biegu. Raptem zając skręcił i wskoczył do nory,
a ja - w przypływie nagłej determinacji i głupoty - skoczyłam za nim.
Przez pierwsze parę metrów widziałam chociaż ten cuchnący, króliczy ogon, ale potem on też zniknął. Chciałam zawrócić, ale.. nie mogłam! Tunel bardzo się zwęził i utknęłam. Miałam ochotę sobie wygarnąć, że nie zapolowałam na sarny, ale mi się nie chciało (kochane paradoksy) Dopiero po około 15 minutach przypomniałam sobie, że mogę zmienić się w ptaka. Oczywiście.
Jak to ja. No cóż, zmieniłam się, ruszyłam do wyjścia. Trochę to trwało, bo sowie szpony nie są przystosowane do takich wędrówek, ale zziajana wylazłam. I co tera...
Co jest? Dlaczego leżę na ziemi? Co mi się wbija w pierś? Raczej kto?
Przybrałam wilczą postać. Towarzyszący temu błysk oślepił przeciwnika, akurat na tyle, żebym zdążyła wstać i podkulić ogon.
- Zostaw mnie! Bo jak nie, to.. to... trudno..- miało zabrzmieć groznie, ale nie wyszło.
- Co się... Skąd się tu wzięłaś?- spytał basior. Brązowy. Błękitne oczy. Wisiorek na szyi. Nie znam.
- Eee, ja? Właśnie się odsowiłam. To znaczy.. - uświadomiłam sobie, jak dziwnie to słowo brzmi- ...szukałam..muszelek! Jako sowa! Tak, tak.
- OK. A jak się nazywasz? - nieznajomy uniósł brew. Dobra, czas skończyć to wahanie się.
- Maddie. A ty pewnie też masz imię?
- Gonzo. Możesz mówić Gonz. Sorry, myślałem, że to zwykła sowa. Trochę mnie zaskoczyłaś. Sowy są dobre, ale.. na obiad. - uśmiechnął się. Miał ładny uśmiech.
- Nic się nie stało. To może chodzmy do...- przeszukałam w pamięci listę fajnych miejsc- do.. Litore Somina? Może nie, tam jest dużo krzaków.
- To nie będzie problem.. Za mną!

<Gonzo?>

Od Karo cd Lelou

Spojrzałam na Lelou z przekąsem.
— Słabszą sztukę, mówisz? — patrząc na basiora odczuwałam przyjemne ciepełko, mimo wszechobecnego zimna. Hm, może to taki rodzaj wizualnego grzejnika? Mimika przyjaciela spoważniała jednak.
— Ani mi się waż się popisywać. — Przewróciłam oczami. Z drugiej jednak strony, miał rację. Było ich zbyt dużo, w efekcie czego mogło to się skończyć położeniem naszej dwójki niczym simby w wąwozie, co raczej do najprzyjemniejszych wrażeń by się nie zaliczało. Problem tkwił jednak w tym, że moja wewnętrzna potrzeba adrenaliny wręcz buzowała.
— Zrobię co w mojej mocy — odpowiedziałam, zgodnie z prawdą.
— Nie wątpię. Tak więc, agencie 007, przystępujemy do akcji? — Basior uśmiechnął się lekko.
— Zgłaszam pełną gotowość, szefie — również się uśmiechnęłam.
— Zatem, wyruszam. — Lelou po chwili zniknął gdzieś pomiędzy krzakami. Przez moment przeszła mi przez myśl zasada horroru o nie rozdzielaniu się. Cóż, w wypadku polowań było to w pełni akceptowalne. Wbiłam pazury w zamarzniętą ziemię, czekając na znak. Przez moje ciało przeszedł delikatny dreszcz, kiedy zimno spotkało się z ich koniuszkami. Uczucie to przypominało trochę gryzienie lodu. Przez kilka chwil panował zupełny spokój, dopiero po upływie może czterdziestu sekund coś się poruszyło. Następnie usłyszałam stukot kopyt. Zwierzęta jak najbardziej biegły w moim kierunku. Ruszyłam w bok, wpasowując się w utworzony szereg. Niby gdzieś koło mnie znajdowało się młode, ale nie widziało mi się uszkodzenie akurat ich. Warto było dać im szansę, aby jeszcze pożyły. trochę przede mną biegła o wiele bardziej okazała sarna.
Słabszą sztukę, powiedział Lelou.
Cóż, nie wydawała się jakoś szczególnie silna. Czemu nie? Przyśpieszyłam, czując, jak pulsuje słabsza z moich łap. Oj, bez przesady, po tej dziwnej miksturze tatt powinno być z nią dobrze! Zwierzę widziało chyba, co kombinuję, bo gwałtownie przyśpieszyło. Wysłałam za nim vectory, chwytając za kopyta. Samica padła jak długa, a ja w tym momencie skoczyłam na nią, zatapiając zęby w jej karku. Przez chwilę się miotała, co poskutkowało, że obie uderzyłyśmy w oziębłe, pokryte puchem podłoże, które zmieniło swój kolor na soczystą czerwień. Rozejrzałam się za Lelou, nie widziałam go jednak nigdzie. Przecież musi tutaj gdzieś być, z jakiegoś powodu stado uciekało. Nagle poczułam, jak otoczenie robi się o wiele chłodniejsze. Skoro stado uciekało, musiało się coś zdarzyć. A skoro basiora tutaj nie ma..
Olałam martwiznę, ruszając prędko w kierunku miejsca, z którego Lelou rzekomo miał przeganiać zwierzęta. Gdzie on może być? Nie możliwe, aby coś mu się stało w tak krótkim czasie. Przyśpieszyłam biegu, chociaż dolna kończyna wyraźnie protestowała.
— Lelou? — zawołałam — Lelou!
Przecież nie wsiąkł pod ziemię!

<Lelou? Gdzie Cię wcięło?>

Szablon
NewMooni
SOTT