poniedziałek, 27 marca 2017

Od Ashity do Vincenta

Starałam się poruszać jak najostrożniej, aby tylko nie wystraszyć malucha. Stawiłam delikatnie kroki na rozmokłej glebie, by zminimalizować przykre, głośne chlupnięcia mogące spłoszyć smoczątko. Animuszu dodawała mi obecność Vina - świadomość, że przyjaciel jest tuż obok i nie jestem skazana wyłącznie na siebie, działała uspokajająco. Damy radę, przecież już nie z takich kłopotów wychodziliśmy obronną łapą, prawda? Wystarczyło tylko w jakiś sprytny sposób przetransportować naszego stworka z powrotem do domu...
Ale to właśnie ten "sprytny sposób" pozostawał dla mnie problemem. Nawet jeśli do dorosłości brakowało mi bitych kilku lat, swoje ważył, z całą pewnością więcej, niż ja i Vin razem wzięci, więc pomysł niesienia go na grzbietach z marszu odrzuciłam. Przeciągnąć go na jakiejś platformie? Nawet gdybyśmy jakoś znaleźli te siły, przejechanie z takim zaprzęgiem przez gęsto porośnięty graniczyłoby z cudem, a wybranie okrężnej drogi zajęłoby masę czasu - o ile byśmy w ogóle takową znaleźli. W takim razie...
Stop, powiedziałam w myślach stanowczo. Nadal nie rozwiązałam jednego problemu, już biorę się za następny, a jeśli tutaj nic nie wymyślimy, nawet najgenialniejszy pomysł na transport nie zda się na nic. Teraz musieliśmy zdobyć jakoś zaufanie malucha, nie widziała mi się podróż z wierzgającą na wszystkie strony bestią. Jej pełne przerażenia piski, rzecz jasna, działały mi na nerwy, ale i topiły serce, dlatego też chciałam ją jak najszybciej przekonać o naszych pozytywnych zamiarach. Moje uszy błagały o litość, ale przede wszystkim musiałam myśleć o maluchu - stres na pewno nie wpływał na niego pozytywnie.
Podeszliśmy na odległość jakiegoś półtora metra od smoka. Przystanęliśmy, by zaobserwować jego reakcje. Wlepił w nas przerażone, ziejące strachem oczy i zaczął rozdrapywać pazurami ziemię, jakby szukał tunelu, którym mógłby uciec.
- Spokojnie- szepnęłam.- Już dobrze, dobrze, zabierzemy cię stąd niedługo.
Na pewno nie zrozumiał ani słowa z tego, co powiedziałam, ale liczyłam, że z mojego tonu wyłowi, iż nie mam żadnych wrogich zamiarów.
Postawiłam kolejny krok. Potem następny. Kolejny. I znowu. Odczekałam chwilę. Jeszcze jeden. Zniżyłam łeb i położyłam ostrożnie truchło zająca przy łapach smoka. Wycofałam się z powrotem do Vina i wymieniłam z basiorem porozumiewawcze spojrzenia. Ja byłam matką, on opiekunem szczeniąt, więc oboje doskonale wiedzieliśmy, że sztuczka z przynętą - szczególnie na głodne malce - czyniła cuda. Jeśli to zawiedzie, będę o krok od zastosowania metody siłowej i zaciągnięcia smoka na teren watahy, by tam wymyślić, co z nim począć...
Ale nasz plan okazał się być skuteczny. Co prawda, stworzonko łypnęło na nas spod oka, ale zajączek zniknął w okamgnieniu, jakby łyknięty jednym haustem. Ciekawe, ile w takim razie musi jeść dorosły osobnik. Porównując rozmiary gardeł, pewnie taki spory okaz połknąłby od razu normalnego wilka.
Smok wydał z siebie coś na kształt zadowolonego beknięcia, ale w dalszym ciągu patrzył na nas nieufnie - plus był taki, że przestał już panikować. W najgorszym przypadku, nie skończymy z odgryzionymi, ale podrapanymi kończynami. O radości, ratunku...
Wiedziałam doskonale, iż w tym momencie, powinnam chłodno wykalkulować, co w tej sytuacji byłoby najbardziej taktycznym wyjściem. Równocześnie, doskonale zdawałam sobie sprawę, iż nie jest to moją mocną stroną. Skoro smok był już dużo spokojniejszy, chciałam go już zabrać na teren watahy - teraz, natychmiast. Tym bardziej, że tutejszy chłodny klimat raczej nie sprzyjał gorącokrwistemu, młodemu stworzeniu, lada chwila mogło się wyziębić na amen. W dalszym ciągu pozostawał jednak jeden problem - jak przetransportować go w jednym kawałku przez gęste drzewa taki kawał drogi?
Rubinowe oczy malca przewiercały mnie na wylot. Coraz wyraźniej dało się zauważyć, że drżał. Zjadł królika, ale tak drobna zwierzyna nie mogła wystarczyć, by dostarczyć jego organizmowi energii potrzebnej do ogrzania ciała. Byłam już na tyle zdesperowana, że zaczęłam nawet myśleć o zaciągnięciu go na teren watahy, chociaż podejrzewałam, że, o ile nawet ruszylibyśmy go o kilka centymetrów, ja i Vin już na zawsze pożegnalibyśmy się z uzębieniem.
Zerknęłam rozżalona na basiora, wciąż usiłując wymyślić jakiś sensowny plan. Cokolwiek, co szybko mogłoby pomóc.
- Vin...?- zapytałam cicho.

< Vin? Wybacz, że dopiero odpisuję >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT