środa, 8 marca 2017

Od Vincenta do Ashity

Zadanie bynajmniej nie należało do najłatwiejszych. Wraz z Ashitą musieliśmy skupić się na przemieszczeniu powalonego drzewa, mając na uwadze bezpieczeństwo własne jak i małego, przerażonego smoka, którego oswobodzenie mogło równać się zagrożeniu większemu niż przenoszenie sosny przełamanej przezeń wpół. Oblizałem nerwowo wargi. Oddech odpowiedzialności zmierzwił futro na mym grzbiecie. Stojąca obok Ashita wzięła głębszy wdech. Ciężko być spokojnym, czując na sobie przerażone, rubinowe oczy.
-Gotowy.
Na raz chwyciliśmy pień sosny; ja-siłą woli zmaterializowanej w postaci subtelnej mgiełki owijającej drzewo, Ashi-za sprawą utworzonego z magii, kryształowego łańcucha. Drzewo poruszyło się nieznacznie. Z gardzieli pisklaka wydobył się zduszony skrzek.
-Tylko spokojnie. – szepnąłem głucho.
Kłęby zielonych igiełek zatrzęsły się, gałęzie uderzyły o siebie szeleszcząc niczym marakasy. Smoczątko wbiło wzrok w unoszącą się pułapkę, znieruchomiało, jakby wokół niego działy się najprawdziwsze czary. Właściwie to w głównej mierze działała tutaj magia. Pień zatrzeszczał, gdy kryształowy łańcuch Ashity objął go potężnym uściskiem, wbił się w chropowatą korę, miażdżył. Smok drgnął, sapnął niespokojnie, syknął. Jął orać pazurami ziemię, chcąc przeczołgać się jak najdalej od tego zjawiska, którego nie był w stanie pojąć, lecz ucieczkę uniemożliwiało mu uwięzione skrzydło. Przerażony, nie zdawał sobie sprawy, iż cały ten hałas zaistniał tylko po to, by mu pomóc. Praca szła powoli; starannie wykonywałem każdy manewr, naprężając muskuły bardziej i bardziej by choć trochę poruszyć toporną roślinę. Ashita zaparła się łapami, walcząc walczenie, choć sapliwy oddech wskazywał na opuszczające ją siły. Ten cholerny pień jakby zespolił się ze skrzydłem gada i wraz z nim przymarznął do ziemi.
Boli, boli, boli-czułem falę gorąca rozchodzącą się po drżących mięśniach. Ignorowałem własny organizm, choć ten jazgotliwie krzyczał mi do uszu; wołał o odpoczynek. Nie mogliśmy odpuścić. Pień uniósł się o milimetr, potem o dwa. Ashita rzuciła mi uradowane tym faktem spojrzenie, lecz tylko przez chwilę-sukces jeszcze daleko. Od strony smoczątka dochodziło ciche zawodzenie. Ruchy malca były coraz bardziej chaotyczne, impulsywne: każdy najmniejszy manewr drzewa wywoływało weń odruch ucieczki gdziekolwiek.
Jeszcze chwilka wysiłku. Jeszcze jedno, małe poruszenie…
Wola walki dała skrzydlatemu malcowi tę odrobinę siły, którą wykorzystał od razu, gdy poczuł, iż może ponownie zyskać wolność. Pień, uniósł się odrobinę wyżej zmniejszając nacisk, dzięki czemu możliwym było wyciągniecie spod niego ramię. Smok zawarczał hardo, szarpnął się żywo, zmłócił zdrowym skrzydłem. Zebrał ostatek sił i uskoczył spod wzniesionej pułapki by opaść płasko na ziemię i tak pozostać. Na raz puściliśmy wzniesioną sosnę. Huknęła o glebę jakoby grom przeciął niebo. Gałęzie powalonego drzewa zatrzęsły się, zatrzeszczały, niby potężną wichurą szarpane. Echo rumoru obiegło cały las, płosząc z drzew ptactwo i całą okoliczną zwierzynę. Po raz drugi tego dnia.
-Nie rusza się. – Ashita stanęła obok mnie, bym usłyszał jej ściszony głos. Mimo, iż oddech miała ciężki od wysiłku nie śmiała nawet głośno odetchnąć; bała się, że zbędny hałas dodatkowo zestresuje malucha. – Vincent, on cały drży.
-To zrozumiałe. – odparłem, również szeptem. – Jest przerażony.
-Nie, nie. Myślę… że on się wychładza.
Pisklak leżał płasko na wilgotnej, pokrytej ostatkiem śniegu ziemi, popiskując ledwie słyszalnie. Był to odgłos przejmujący, domyślam się, iż próbował wezwać swą matkę lub kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc. Dygotał spazmatycznie, dyszał ciężko. Każdy jego ruch był sztywny, mięśnie nie mogły normalnie pracował, gdyż drżały. Drżały niezdrowo intensywnie.
-Rzeczywiście... to źle wygląda, Ashito. - strapionym wzrokiem wpatrywałem się w pisklę, które ledwie zaznało życia, a już musi borykać się z tak dramatyczną sytuacją. - Nie jest przyzwyczajony do zimna. I ma łuski o ciepłym odcieniu. To z całą pewnością wskazuje na jego pochodzenie: Spiczaste Góry, Tochi-ho. Ale w taki razie, skąd się wział aż tutaj?
-Musimy coś zrobić. – rzekła wadera, zostawiając te zagadnienie na inny moment. - Dać mu ciepło. Opatrzyć mu skrzydło, zobaczyć, czy nie ma innych, poważnych ran. - błękitne oczy Ashity patrzyły na mnie z niepokojem, ale i determinacją. Czułem, że to samo odczytała z moich ślepi, gdyż posłała mi porozumiewawczy, budujący uśmiech; teraz nie liczyło się nic innego jak ocalić zagubione smoczątko. - Musimy zaprowadzić go do domu.
Moje mięśnie wciąż piekły po niedawnym wysiłku, a płuca nakazywały wziąć chwilę głębszych wdechów. Łapy pode mną drżały, przez gardło przypływały łyki chłodnego powietrza. To był najcięższy badyl, z jakim było mi dane walczyć.
-Jeżeli chcemy cokolwiek zrobić, musimy przekonać go, że nie chcemy dla niego źle. - powiedziałem. - Stąpajmy powoli. Choć jest ranny i bardzo osłabiony... nie możemy ryzykować.
Ashita skinęła głową. Rozejrzała się po zmarzniętej ziemi, a gdy odnalazła wzrokiem to, czego szukała-upolowanego wcześniej zająca-powolutku, bez zbędnych chrupnięć stwardniałego podłoża, podeszła i ujęła go w zęby. Zachowując pełną roztropność jęliśmy zbliżać się do malucha. Poziom ciała obniżony, uszy położone, głowa pochylona. Robiliśmy wszystko by pokazać mu jak mali i niegroźni jesteśmy. "Nie stanowymi niebezpieczeństwa" - mówiły nasze wilcze ciała. Wątpiłem, by maluch był w stanie odczytać tę niewerbalną mowę. Mogłem mieć tylko nadzieję, iż jakoś się porozumiemy.
Malec wyczuł zbliżających się nieznajomych. Poruszył się gwałtownie, prychnął. Z jego nozdrzy uleciały niewielkie kłębki czarnego dymu. Syknął ostrzegawczo, wypatrzywszy nas rubinowym okiem. W gadziej paszczy zawibrował wrogi pomruk. Ostre kły ukazały się nam w swej pełnej zabójczości. A to wszystko przeplatało się z drżącym, ściskającym serce zawodzeniem.

<Ashito? Jak my temu malcowi pomożemy?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT