Amy nagle gdzieś zniknęła mi z oczu. Pognała za wiewiórką jak szalona.
Od razu wiedziałem, że się w tym lubuje. Nie chcąc być gorszym,
wyczaiłem innego, rudego gryzonia i ruszyłem w pogoń. Zwierzak był
szybki i zwinny-robił szybkie uniki, nagłe zwroty, pędził zygzakiem, a
zwrotność to nie jest moja wiodąca cecha. Tak, więc wiewiór szybko
zwiał. Prychnąłem zły z tego niepowodzenie, jednak szybko wyczaiłem
kolejnego rudzielca. Skoczyłem za nim, jednak nim zdołałem chwycić
puszystą kitę wiewiórki, uderzyłem w coś o wiele większego. Gryzoń
czmychnął gdzieś w zarośla, ja wylądowałem na grzbiecie, a lekkie ciało
na mym brzuchu wskazywało ma obecności Amfitrty. Wadera nieco zażenowana
zaistniało sytuacją, chciała jak najszybciej ze mnie zejść. A ja
zacząłem się śmiać. Moja reakcja nieco zdenerwowała Amy, lecz nie
potrafiłem się pohamować. Widok jej speszonej miny był bezcenny!
Chichrałem tak chwilę, po czym spojrzałem rozbawiony na towarzyszkę. Ona
również wybuchła śmiechem. Szczerym, pociesznym, głośnym śmiechem.
Zamilkłem, wsłuchany w tą kaskadę śmiechu. Był to bardzo ładny śmiech,
jedne z tych rodzajów, który chciałoby się słuchać cały czas.
-Powinnaś śmiać się częściej. –stwierdziłem, także zaczynając rechotać.
Amy zatoczyła się, padając na bok, po mojej lewej stronie. Leżeliśmy
razem, ja tarzałem się po ziemi, wyrzucając w powietrze suchą ściółkę,
wadera natomiast odbijała listki, które nad nią szybowały. Skuliła się,
starając uspokoić oddech. Najwidoczniej mięśnie brzucha zaczynały prosić
ją o przerwę. Mnie natomiast zaczynało brakować oddechu. Próbowałem się
uspokoić, inaczej się uduszę. Powoli nasza kaskada śmiechu łagodniała,
aż w końcu tylko cicho chichotaliśmy pomiędzy głębokimi wdechami. Mój
ogon uderzał o ziemię w rytmie energicznej, zapętlonej melodii.
Patrzyłem na wysokie korony drzew. Gdzieś między gałęziami dostrzegłem
rudą kitę wiewiórki, a zaraz po tym-duże, ciemne oczka gryzonia.
Zwierzak wpatrywał się w nas ze zdziwieniem, po czym umknął między
konary, jakby w obawie, iż znów padnie ofiarą naszej gonitwy. Nawet
jeślibym chciał rzucić się w pogoń, to wątpię, abym zdołał przebiec
więcej niż kilka metrów-zdyszany, rozdygotany z bolącym od rechotu
brzuchem. Powoli podniosłem się z ziemi. Do jego szarego futra przywarło
sporo suchych liści, przez co szeleściłem z każdym korkiem. Zbliżyłem
się do Amy, która również wstała, choć nie chętnie. Także była
przystrojona listkami.
-To, co teraz robimy? – sapnąłem.
Wilczyca zastanowiła się. Również dyszała nieco zmęczona gonitwą i
śmiechem. Rozglądała się za jakąś rozrywką, lecz teraz zapewne szukała
czegoś spokojniejszego.
-Może pochodzimy po drzewach? – zaproponowałem.
-Też o tym myślałam. – przyznała. – Ale przecież wspominałeś, że nie jesteś w tym biegły.
-A ty jesteś? – uniosłem brew.
Amy uśmiechnęła się chytrze, namierzyła jedno z wyższych drzew i niczym wiewiórka chwyciła się jego kory, pnąc się w górę.
-Idziesz? – zawołała, osiadając na jednej z niższych gałęzi.
-Pewnie. – odparłem dumnie, pewny swoich możliwości.
Zbliżyłem się do drzewa. Powtórzyłem ruch Amy-skoczyłem, wbiłem pazury w korę i… padłem.
-Yhym… - mruknęła wadera, pnąc się jeszcze wyżej. Zręcznie przeskakiwała
z konara na konar, trzymała się pnia tak pewnie, że pewnie nie jeden
rudy gryzoń mógłby jej pozazdrościć. Nim się obejrzałem, spoglądała na
mnie ze szczytu drzewa, wygodnie ułożona na rozłożystej koronie. –
Piękne widoki. – stwierdziła, obejmując wzrokiem teren. – Chcesz
zobaczyć.
Posłałem jej krzywą minę, i ponowiłem próbę. Amy motywowała mi i
pocieszała za każdym razem, gdy upadłem zadem na grunt. Po dwudziestym
podejściu, udało mi się stanąć na gałęzi, jakieś trzy metry nad ziemią.
-Nieźle. – skomentowała wadera. – Jeszcze jakieś… trzydzieści metrów?
Nie zraziły mnie te słowa. Napiąłem mięśnie, przymierzając się do skoku
na wyższą gałąź. Raz… Dwa… Trzy… Hop! I tyłkiem o ziemię.
-Wszystko okey? – upewniła się wilczyca.
Warknąłem zły z nieudanej wspinaczki. Zerknąłem w górę na lekko kiwający
się ogon Amy. Odpiłem się łapami, stając na nieistniejącym gruncie.
Piąłem się w górę, coraz wyżej, aż w końcu zrównałem się z Amy.
-No w końcu. – uśmiechnęła się.
Odwzajemniłem uśmiech, ostrożnie osiadając na gałęziach nieopodal.
Konary zakołysały się, przywarłem sztywno do nich, wbijając pazury w
korę.
-Spokojnie. – zaśmiała się Amy. – Przecież w razie, czego zaczniesz lewitować.
-No tak… - przyznałem, kładąc się między liśćmi.
Leżeliśmy tak w milczeniu, obserwując z góry tereny watahy. Widok był naprawdę piękny.
<<Amy? ;3>>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz