Roześmiałam się cicho pod nosem, nie spuszczając oczu z lewitującego Vincenta.
- Nie, nie bawiliśmy się dobrze. Ty masz pojęcie, jak musiałyśmy się
stresować całym widowiskiem? - Uśmiechnęłam się lekko, dając mu do
zrozumienia, że żartuje.
- Oczywiście, rozumiem i zdaję sobie z tego całkowicie sprawę.
Marry prychnęła i wzniosła oczy do góry, ale widziałam że już się nie
gniewa tak jak przedtem. Vincent zszedł na ziemię i posłał jej nerwowe
spojrzenie. Wadera otworzyła buzię, by zaprzeczyć obawom Vincenta, ale
nagle coś usłyszeliśmy. Był to donośny jednorazowy huk, z którym
poczuliśmy zapach spalenizny w powietrzu i ostrego zapachu siarki.
Wszyscy troje spojrzeliśmy w stronę głosu, to jest w stronę lasu, w
którym mieszkaliśmy.
- Vincent... - Marry potrząsnęła jego łapą. - Co się stało?
- Nie mam pojęcia - odpowiedziałam za niego i zamrugałam kilka razy,
siarka parzyła moje oczy. - Chyba było bilkso, jakiś wybuch?
Wybiegliśmy z amfiteatru i szybkimi susami zaczęliśmy przemierzać dróżkę
do jakini watahy. Nic nadzwyczajnego tam nie zauważyliśmy. Było tylko
dziwnie pusto i cicho. Nikogo poza ani w jaskini nie było, jedymie
Ashita stała na warcie również nasłuchując czy huk się powtórzy. Jednak
bez skutku.
<Vincent? Marry? Krótko, bo krótko, ale jetem na obozie (: >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz