Śledziłam wzrokiem basiora latającego dookoła mnie. Vincent uśmiechał
się do mnie. Po raz pierwszy poczułam, że ktoś mnie lubi. Po raz
pierwszy miałam kogoś, kto chce ze mną przebywać. Uśmiechnęłam się do
niego, chcąc wynagrodzić mu to całe warczenie i fukanie. A potem
powiedziałam swoim zwykłym, wyniosłym tonem, jednak z błyskiem w oku:
- Myślę, że nie zaszkodzi mi trochę wspinaczki i biegania.
- No to ustalone! - odparł radośnie, machając ogonem. - Idziemy!
Ruszył biegiem przed siebie. Pobiegłam za nim, chociaż wcale nie
planowałam biec. Coś kazało mi za nim pobiec, naśladować go. Mijając
gałęzie, lekko chłostające mnie po ciele, dobiegliśmy do szerokiej,
leśnej polany. Stały na niej dwa dorosłe jelenie o wielkich,
błyszczących, złotych porożach. Zaczęliśmy się do nich podkradać. A
potem zaatakowaliśmy znienacka. Skoczyliśmy na większego jelenia. Zaczął
wierzgać, kiedy poczuł na sobie ciężar dwóch wilków. Jego towarzysz
uciekł. Vincent zaczął po jego grzbiecie iść do szyi. Obezwładniłam
tylne nogi jelenia, a Vincent przegryzł mu szyję. Padł martwy. Schyliłam
łeb aby oderwać kawał mięsa od ciała. Vincent też się chylił i nasze
spojrzenia się skrzyżowały. Kiedy oboje się najedliśmy, zostawiliśmy
zdobycz na tej polanie, aby ktoś jeszcze mógł coś przekąsić.
- Polowanie mamy odhaczone - stwierdził Vincent, oblizując pysk. - Teraz Shinrin!
Zerknęłam na niego z ukosa. Znowu się uśmiechał i merdał ogonem.
Przewróciłam oczami i skierowałam się w lewo, aby wejść do Shinrin.
Szliśmy kilka minut w milczeniu, gdy drzewa nagle urosły jeszcze
bardziej, wszędzie pojawiło się światło słoneczne. Usłyszałam ciche
westchnienie Vincenta. Spojrzałam na niego. Patrzył w niebo, z
zamyślonym wzrokiem. Szturchnęłam go lekko w ramię i ocknął się z
zadumy. Klepnęłam go więc w głowę, krzycząc:
- Berek!
Wystrzeliłam do przodu jak strzała. Omijałam zręcznie drzewa i krzaki. I
po kilku minutach morderczego biegu wpadłam w kępę wysokiej trawy.
Okazało się, że Vincent w niej siedział. Oddał mi berka i znowu
zaczęliśmy biegać. Po kilku minutach zakończyliśmy zabawę, zmachani i
zadyszani. Znaleźliśmy drobną rzeczkę płynącą cicho pośród wysokich
drzew. Kiedy zaspokoiliśmy pragnienie, tuż obok nas przeleciało coś
rudego. Zwietrzyłam zapach i puściłam się biegiem za rudą plamą. Rudy
ogon wiewiórki latał mi przed oczami. Po chwili wspięła się na drzewo.
Jednak już sekundę później pojawiła się następna. Zaczęłam biec w
przeciwnym niż dotąd kierunku. Już miałam złapać zwierzątko, gdy nagle
uderzyłam w coś twardego. Przewróciłam się, wiewiórka zwiała, a ja ze
zdziwieniem stwierdziłam, że wpadłam na Vincenta. Okazało się, że goniąc
wiewiórki nie spostrzegliśmy się. A potem stało się coś jeszcze
gorszego - okazało się, że leżę na Vincencie, który pod wpływem mojego
uderzenia, przewrócił się do tyłu. Usiłując wstać z niego, usłyszałam
śmiech. Spojrzałam na basiora ze zgorszeniem. To on się śmiał. A
później, nie wiedząc co mnie podkusiło, również wybuchłam perlistym
śmiechem, który poniósł się echem po lesie.
<Vincent?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz