Było wspaniale. Wiatr rozwiewał nam sierść, kiedy patrzyliśmy na szeroką
połać lasu przed nami i na ogromną polanę tuż za nim. Po chwili odezwał
się Vincent:
- Lubisz tu siedzieć?
- Czy lubię? Ja to kocham - spojrzałam na niego radośnie. - Vincent, jesteś moim przyjacielem?
Basior niepewnie pokiwał głową.
- To dobrze - ciągnęłam. - Bo tylko przyjacielowi zdradzę co czuję,
kiedy stoję w na szczycie drzewa - wzięłam głęboki oddech i słowa ze
mnie wypłynęły. - Ten szum wiatru w sierści, zabawne uczucie, gdy
próbujesz złapać mocniejszy powiew... zapach lasu, oraz bliskość natury.
Tylko na szczytach drzew czuję się naprawdę wolna. Wolność to jednak
czasem wielki błąd. Ale ja to kocham. Uwielbiam siedzieć w koronach
drzew, sama, wtedy nikt nie może nic ode mnie oczekiwać, bo tylko w tym
królestwie jestem sobą... ale, większość czasu spędzam na ziemi. Dlatego
jestem taka oschła. I wredna - dodałam z goryczą, spoglądając w dół.
- Wcale taka nie jesteś. Ja znam cię inną - odparł Vincent, który do tej pory uważnie mi się przysłuchiwał.
- Dzięki, ale - westchnęłam - to nie wiele zmienia, że jeden wilk na milion wie, jaka jestem naprawdę.
- Czuję się wyjątkowy - rzekł, patrząc w dół i głośno przełykając ślinę.
Spojrzałam na niego z ukosa. Przylgnął płasko do gałęzi, trzymając się jej kurczowo pazurami.
- Wyluzuj - powiedziałam do niego. - W razie jakby co, to umiesz
lewitować, a jeśli to zawiedzie, to złapią Cię moje pnącza. Rozluźnij
uścisk, bo drzewa też odczuwają ból Twoich pazurów. Ale serio, wrzuć na
luz, bo naprawdę spadniesz. Będzie dobrze.
Basior zerknął na mnie i poluzował uścisk. Stanął teraz zupełnie
wyprostowany, tak jak ja i wpatrzył się w horyzont. Słońce za nami
powoli zachodziło, nadając terenom trochę tajemniczości. Zobaczyłam
nasze wysokie cienie na tle innych drzew lasu.
- Wygląda świetnie, co? - spytałam, podchodząc coraz bliżej końca
gałęzi. - A wiesz, co jest jeszcze lepsze? - spojrzałam na niego
chytrze. - Spadanie!
I to mówiąc skoczyłam z końca gałęzi ku twardej ziemi. Pęd wiatru
wyciskał łzy z moich oczu, ale po chwili spod ziemi wyskoczyły dwa grube
pnącza. Jedno złapało mnie i postawiło bezpiecznie na ziemi, a drugie
pięło się coraz wyżej. Kiedy znalazło się na wysokości drzewa, z którego
dopiero co skoczyłam, usłyszałam zaprzeczający krzyk Vincenta, a potem
zobaczyłam jak pnącze popycha go i Vincent również spada. Po chwili
jednak pnącze złapało go łagodnie i postawiło na ziemi obok mnie.
Uśmiechnęłam się na widok jego rozczochranej sierści.
- Fajnie? - spytałam, a na moim pyszczku zawitał chytry uśmieszek.
- Super - odparł, łapiąc głęboki oddech.
- To może wracamy do jaskiń, co? Robi się ciemno.
- Boisz się ciemności?
- Nie - oburzyłam się.
- Dobra, dobra.
Ruszyliśmy wolno po ściółce leśnej. Po piętnastu minutach stałam przed
swoją jaskinią. Uśmiechnęłam się do Vincenta i powiedziałam:
- Dzięki, Vin. Dzięki za wszystko.
- Ależ nie ma za co - odparł z uśmiechem i puścił do mnie oko.
Odwróciłam się do jaskini i weszłam do środka, aby rozpalić ogień i przekąsić coś z zapasów.
<Vin?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz