Wciągnęłam poranne, chłodne powietrze, które załaskotało mnie w nos. Uśmiechnęłam się, napełniając płuca wspaniałą, leśną wonią, w której unosiła się wilgoć i odległy zapach dzikiej zwierzyny. Czułam miękki, mokry mech pod poduszkami łap, a w uszach obijał mi się słodki śpiew ptaków. Drobne muszki przysiadły na moim futrze, aby następnie odlecieć, kiedy już ruch moich mięśni je spłoszył. Czy jest coś lepszego niż wiosna? Stawiałam delikatne kroki, nie chcąc niszczyć dopiero co obudzonej przyrody. Las o tej porze roku był czymś niesamowitym. Chciałabym chodzić po nim godzinami i podziwiać naturę... ale nie mogłam. Byłam w Tysiącletniej Puszczy z określonego powodu. Jeden z naszych medyków, Victor, poprosił, abym przyniosła mu jakieś skrzele zioło, które podobno rosło niedaleko bagna znajdującego się w Puszczy. Kiedy przypomniałam sobie o prośbie basiora po raz kolejny, przyśpieszyłam kroku. Westchnęłam, gdy wiatr zakuł mnie w oczy.
- Nie zatrzymasz mnie tak łatwo - powiedziałam, śmiejąc się, po czym spojrzałam w górę, na pędzące po soczyście błękitnym niebie chmury, które wyglądem przypominały nieco watę cukrową. Oblizałam pyszczek.
Wiatr, jakby chcąc udowodnić mi możliwości, zadął mocniej. Pióro przypięte za moim uchem zatrzepotało radośnie, przypominając sobie czasy, kiedy to latało w przestworzach jako część upierzenia jakiegoś rosłego ptaka. Przynajmniej zakładałam, że należało ono kiedyś do jakiegoś ptaka. W końcu... nie mogłam tego wiedzieć, bo to nie ja wpięłam je sobie za ucho. Potrząsnęłam łbem. Po krótkiej chwili poczułam, jak moja łapa dotyka czegoś mokrego. Spojrzałam w dół, na znacznie rozmokłą glebę.
- Heh - uśmiechnęłam się sama do siebie, patrząc na bagno przede mną oraz spory, charakterystyczny krzaczek po drugiej stronie tego rozlewiska. Rozejrzałam się na boki. Cóż... nic nie wskazywało na to, aby bagno dało się szybko obejść z którejkolwiek strony. Jedyna droga prowadziła... - Przed siebie.
Zrobiłam pierwszy krok. Śmieszne plaśnięcie rozległo się dookoła. Wskoczyłam łapami w błoto, rozchlapując je dookoła. Zaśmiałam się. Taki stary buc ze mnie, a zachowuję się jak szczenię. Skoczyłam do przodu, a mój śmiech spotęgował się. Po kilku minutach radosnych pląsów wreszcie podeszłam do krzaczka, który rósł na suchym lądzie. Gdy stanęłam na twardej glebie, większość błota z moich łap opadła na ziemię. Robiąc kroki, gubiłam coraz to więcej kleistej mazi. Nachyliłam się na rośliną i niewiele myśląc chwyciłam ją szczękami, odrywając sporą łodygę z kilkoma rozłożystymi liśćmi o soczystej, zielonej barwie. W chwili, gdy roślina straciła połączenie z korzeniami, liście błyskawicznie uschły, znacznie się kurcząc, a ich żyłki zarysowały się na ich powierzchni wyjątkowo dokładnie. Nie zdziwiło mnie to bynajmniej, gdyż Victor uprzedzał, że roślina ulegnie zmianom, gdy ją zerwę. Odwróciłam się, z zamiarem ponownego przejścia przez bagno. Po jego drugiej stronie dostrzegłam jednak białego basiora o masywnej sylwetce. Zatrzymałam się wpół kroku, nastawiając uszu i zaczynając przyglądać się nieznajomemu samcowi. Jego złote oczy uważnie śledziły moją postać, lustrując mnie od czubka nosa, do koniuszka ogona. W końcu basior ruszył w moją stronę z uporem wymalowanym na pysku. Zmarszczył brwi, a ogonem machał ostrzegawczo. Już z daleka usłyszałam jego groźny głos:
- Nie ruszaj się z miejsca, to rozkaz.
Uniosłam uszy jeszcze wyżej. Och, rozkaz? Czyżbym miała do czynienia z wrogiem? Może czas najwyższy położyć roślinkę obok i coś powiedzieć? Masywny samiec przechodził przez błoto, brudząc swoją sierść, a ja rozmyślałam nad różnymi opcjami. Mogło się równie dobrze okazać, że to członek watahy, który mnie nie zna. Stawiając na to rozwiązanie, po prostu się odwróciłam i dałam drapaka.
- Hej! - gniewny okrzyk basiora i głośne pluśnięcie powiadomiły mnie, że postanowił mnie gonić. - Stój!
Zaśmiałam się w duszy - na głos nie mogłam, bo miałam zajęte szczęki. Ani myślałam go słuchać. Biegłam przed siebie, raz po raz zapadając się w mech, przeskakując jakiś powalony pień albo umykając przed plamami słońca rozlanymi po wysokiej trawie. Po kilku minutach wypadłam na polanę. Zerknęłam przez ramię, ale nigdzie nie dostrzegłam basiora. Zdziwiłam się. Czyżby sobie od... Poczułam uderzenie w bok. Przewróciłam się, przekoziołkowałam i zatrzymałam się grzbietem na ziemi pod naciskiem białego samca, na którego pysku malował się triumfalny uśmiech. Z największą ostrożnością położyłam skrzele zioło na ziemi, a następnie zmarszczyłam brwi, mówiąc:
- No dobra, wrzuć na luz i złaź ze mnie! Nie jestem żadnym wrogiem, czy coś takiego!
- Więc czemu uciekałaś? - zagrzmiał, a w jego głosie mogłam wyczuć złość, jakby to spotkanie przyprawiało go o ból głowy albo żołądka.
- Zwiadowco! - krzyknęłam. Uniósł uszy, zasłaniając uzębienie kufami. Zdążyłam domyślić się jego stanowiska. Skoro spotkał mnie w Tysiącletniej Puszczy, musiał być na obchodzie. Tutaj wilki zapuszczają się stosunkowo rzadko. - Teraz to ja Ci rozkazuję, zejdź ze mnie! - spojrzałam na niego ostro, prawie władczo. Nie lubiłam korzystać z przywilejów bety.
- A z kim mam przyjemność? - postanowił jednak nie odpuszczać, ponownie przybierając groźny wyraz pyska. Spodobała mi się jego postawa. Nie odpuszczał tak łatwo. Nie dawał się nabierać. Nie to, że chciałam go oszukać; po prostu gdyby taka sytuacja się powtórzyła, byłabym pewna, że basior nie puściłby nikogo zbyt łatwo.
- Mavis, Beta Watahy Porannych Gwiazd - przedstawiłam się, z uporem patrząc mu w oczy, czekając, aż odwróci wzrok.
Artemis?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz