I wtedy właśnie je ujrzałem. Każdy, z czterech osobników był inny, co z jednej strony było mi ma rękę. Będę mógł je odróżniać i mimo, że nie ma to może dużego wpływu na przebieg walki, to da mi sporą satysfakcję. Może nadam im imiona? Nie. To zły pomysł.
Pierwszego z lisów, dumnie stojącego na przodzie określiłem mianem szamana. Ksywkę tą zawdzięczał on ozdocie, jaka prezentowała się na jednym z jego uszu. Na czarnym umocnieniu, po którym przebiegała pomarańczowa fala, przywieszony był okrąg, który mi skojarzył się z rozkrojonym arbuzem. Tyle, że zamiast koloru różowego, był tam kolor żółty. Serce, będące w środku owego przedmiotu otaczała biała ramka wypełniona czarnymi napisami w jakimś języku. Poza czarnymi piórami, obdażonymi barwnymi końcówkami, zwisały z niej także sznureczki, na których przywieszone były koraliki. Ciekawe, jak będzie wyglądał, gdy to z niego zrzucę? Stworzenie o jasno niebieskich oczach miało dość ciekawe umaszczenie. Głowę na ogół miałoby calą białą, gdyby nie ruda “maska” na pyszczku. Uszka w kolorze śniegu również posiadały miedziane obramowania. Kolor ten zajmował także końcówki jego futerka, w przeróżnych miejscach, oraz opuszki łap. Na ogonie tworzyły się z niego rozmaite wzory. Był to chyba największy lis, na jakiego przyszło mi patrzeć, zarazem jednak najpiękniejszy. Coś podpowiadało mi, że to nie będzie łatwy przeciwnik.
Kolejnego z lisków prędzej nazwałbym szczeniakiem domowego psa, niż mięsożercom. Był on bardzo drobnej postury, najmniejszy, z całej czwórki. Poza łapkami,które od dolnej połowy miały czarną barwę oraz ciemnym wnętrzem uszu cały był szary, a jego futro nawet z tej odległości wydawało się puszyste. Na jego główce spoczywał wianek z różowych różyczek. Bogowie, po co mu on do walki? Mimo, iż malec siedział spokojnie, a bynajmniej próbował, jego pyszczek miał zmartwioną minę, a łapy wydawały suę od czasu trząść.

Spojrzałem w górę, na parę alf-Ashitę oraz Zuko. Musiało im być bardzo gorąco. Skinięcie głowy Ash dało mi, jak i moim przeciwnikom znak, że czas ruszyć w bój.
Więc ruszyliśmy.
Odbiłem łapy od podłoża i w szaleńczym tępie rzuciłem się w stronę przeciwników. Ci, zrobili to samo. Bracia, jak pozwoliłem sobie nazywać niemal identyczne lisy wybiegli w przód. Uskoczyłem na bok widząc, że jeden z nich zamierzał skoczyć na mnie, wtedy jednak ten wybuchnął nagłym śmiechem. Zorientowałem się, co miało miejsce, gdy jaśniejszy z nich rzucił się na mnie z pazurami, przedzierając się przez moje futro, aż do skóry. Energicznie potrząsnąłem plecami, w celu zrzucenia go. Nie było na to czasu, zaraz pojawią się kolejni. Wróg, jakby zdziwiony nagłym ruchem upadł, a Ja natychmiast zregenerowałem ranę i rzuciłem się na niego. Szarpnąłem zębem jego ucho, a gdy to robiłem, drugi, wykazując się niezwykłą inteligencją postanowił rzucić się na mnie.
Co z tego wynikło? Nic strasznego, tyle, że urwałem fragment ucha jednemu z braci. Krew. Nie miałem zamiaru się teraz nad nią rozczulać mimo, że czułem, jak jej widok mnie paraliżuje.
A może mobilizuje?
Szarpnąłem napastnika za ogon, by następnie powalić go na ziemię i wbić się zaurami w jego żebra. Kopnął mnie, tym samym odtrącając mocno na bok, a w jego oczach widziałem gniew. Gniew za to, że zraniłem jego brata, jak sądzilem. Rzucił się w moją stronę, wbijając zęby w móją szyję. Korzystając z okazji użarłem go w górną część głowy, a następnie podniosłem, tym samym odrywając napastnika uczepionego niczym wampir swej zdobyczy. W czasie, kiedy rana się regenerowała, ja odrzuciłem zwierzę wprost, na zmierzającego w moim kierunku szamana. Oba lisy zatoczyły się, upadając na ziemię.
Daje mi to jakieś 10 do 30 sekund..
Powróciłem do ataku na rudego lisa, którego pyszczek wykrzywiał grymas bólu, mimo to jddnak widziałem, jak zmierza w moim kierunku. Nigdzie nie mogłem zlokalizować najmniejszego z przeciwników. Korzystając z mojego przyśpieszenia, jakie ofiarował mi żywioł czasu, obiegłem kilkakrotnie zdezorientowane zwierze, które skakało na boki, albo chcąc mnie zranić, albo wydostać się z okręgu, jakie tworzyło moje orbitujące niczym księżyc na przyśpieszeniu ciało. Gdy byłem już pewny, że lis nie ogarnia, co się w ogóle wokół niego dzieje, rzuciłem się w jego kierunku, przygniatając do ziemii, aby następnie uderzyć go łapą w pysk z całej swojej siły, kilkakrotnie. Spostrzegłem, że stracił przytomność, odrzuciłem go więc na bok. Niech nie przeszkadza.
Szaman, którego dziwna ozdoba trochę się przskrzywiła, a pióra połamały ruszał właśnie w moim kierunku. Uchyliłem się przed skokiem, jaki wykonał, ten jednak natychmiast się podniósł, aby zaatakować mnie z drugiej strony. Zdziwłem się, gdy poczułe, ukąszenie, rozrywające mój brzuch, a reackja, jaką wykonałem na ten atak mnie samego zaskoczyła. Całym swoim ciężarem opadłem na ziemię, przygniatając do niej lisa. Nacisk ustąpił, pozwalając mi na załatanie rany. Paraliżujący, piekący ból ustał o kilka sekund za późno, abym mógł odeprzeć atak teraz już solidnie zdenerwowanego i zatroskanego (?) ciemniejszego z braci. Uniósł się i zaszarżował wprost na jedno z moich oczu.
Wydałem z siebie ciche pisnięcie, kiedy poczułem jak jest ono rozszarpywane. Kierowany instynkttem od razu podniosłem się z szamana i rzuciłem w stronę ataku, złapałem jednak powietrze. Szalą wstrząsnęły śmiechy, jak i okrzuki zgrozy. Poczułem, jak coś wbija się w tył mojej głowy.
Szybka decyzja.
Regeneracja oka zajmie zbyt wiele..więc..
Niemal natycmiast się odwracając wyostrzyłem zdrowe oko i odrzuciłem przeciwnika, którego byłem w stanie dojrzeć bez problemu. Następnie przygwoździłem go do ściany amfiteatru i zderzyłem z nim głową. Nie chciałem nawet wyobrażać sobie, jak źle musiało wyglądać koje oko, zajmę się nim potem. Widząc, że lis miota się trzepnąłem go łapą w brzuch. Skulił się.
Myślałem, że to już koniec, a Ja wygrałem, zapomniałem jednak o jednum, porażająco ważnym szczególe, który wtedy wydawał się nieistotny.
Nieistotny, aż wbił się w moją kostkę, szeregiem zębów ostrych niczym u rekina.
Nie, żebym sprawdzał ostrość zębów rekina.
Podskoczyłem, piszcząc przy tym i zwróciłem głowę w tamtą stronę. Mojemu oku ukazał się mały lisek z wiankiem na głowie, usilnie chwytający się mojej nogi swoimi zębami.
Myślałem, że uciekł.
Ale nie, on jednak pozostał na swoim miejscu. Czułem, jak zagłębia się dalej i dalej, a w jego rozmarzonych oczętach wiruje satysfakcja. A to bestia. Uniosłem nogę, wraz z delikwentem i klapnąłem zębami w jego stronę. Klapnąłem, ponieważ zdążył w porę odskoczyć, aby następnie rzucić mi się na czoło, uderzając drobnymi łapkami w nos. Kilkakrotnie potrząsnąłem głową, a salą znów wstrząsnął śniech. Usłyszałem cichy szlest. Wianek różyczek musiał spaść z jego głowy przy tym skoku. W końcu z irytacją uderzyłem głową w ziemię, zrzucając go. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, który mógłby urozmaicić tą scenę. Na chwile zwolniłem czas i odszukałem wzrokiem wianek. Podbiegłem do niego, chwytając go w zęby a następnie zarzuciłem na głowę lisa. Jakaś wadera zdychnęła, ja jednak zrobiłem krok w tył, szykując się do ostatecznego ciosu, na który mimo zmęczenia było mnie stać. Malec zrobił to samo.
<Werdykt? :D>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz