Dzisiaj wstałem razem z nowym dniem. Wychyliwszy nos z jaskini powitany
zostałem pierwszymi promieniami słońca leniwie wynurzającymi się spod
linii horyzontu. Złote pasma, choć jeszcze ospałe i wątłe były w stanie
oblać mój pysk ciepłem; można wyczuć, iż tam za widnokręgiem powoli
budzi się prawdziwe, letnie słońce. Ziewnąwszy rozkosznie jąłem
gimnastykować się celem rozbudzenia rozleniwionych mięśni i przygotować
je do obowiązków dnia codziennego.
Pierwszym celem, jaki sobie postawiłem było zdobycie
śniadania-standardowa czynność, której poddaje się 90% drapieżników.
Poszło mi to nad wyraz łatwo; grupka jeleni chcąc skryć się przed
prażącym od rana słońcem opuściła bezpiecznie połacie łąk i zapuściła
się w głąb Stardust Forest by w cieniu wiekowych drzew znaleźć
wytchnienie od spiekoty dnia. Zważywszy na gęstą roślinność i
zaciemnienie terenu jest to wspaniałe miejsce na łowy; łatwo się tu
skryć i umknąć w krzewy przed czujnym jelenim wzrokiem. Leżałem na
miękkiej, chłodnej ściółce między łapami trzymając gotowy posiłek. Choć
dłuższa pogoń nie była konieczna to nawet od kilku sekundowej przebieżki
idzie spocić sobie łapy-mimo ochrony, jaką dają rozłożyste korony drzew
i tak odczuwalna jest atmosfera lata: gęste powietrze, nieprzyjemne
ciepłe powiewy wiatru, suchość… darmowy symulator pustyni.
-Przydałaby się chwilka orzeźwienia. – sapnąłem; mój oddech poruszył
krótką sierścią pokrywającą kark martwej łani. – Woda… - westchnąłem
rozmarzony. -…spokój, szum kojący. Wodospad Mizu.
Momentalnie pysk mój rozciągnął uśmiech. Wodospad wydał się teraz ziemią
obiecaną, spełnionym marzeniem i nagrodą za te wszystkie trudy życia.
Zatem bezzwłocznie chwyciłem swą zdobycz i czym prędzej potruchtałem w
stronę upragnionego wytchnienia od żaru, jaki chłosta wilcze grzbiety
niczym kat najgorszego bandytę, choć osoba ta w rzeczywistości niczemu
nie jest winna.
Dotarłszy na miejsce poczułem jak powietrze wokół wypełnia się wilgocią
oraz od razu ochładza. Wodospad Mizu zawsze miał ten swój niepowtarzalny
klimat-wilk czuł się tutaj jak nad morzem w pochmurny dzień. Zdawać się
mogło, że teren ten okala wielka bańka nieprzepuszczająca zbyt dużo
piekących promieni słonecznych za to unosząca wokół drobinki wody,
dzięki czemu pachniało tu jak po deszczu. Byłem sam. Chyba żaden inny
członek watahy nie ośmielił się w taką spiekotę choćby wyściubić nosa z
jaskini. Spokój, kojący szum wodospadu, jedzenie, woda, osłona przed
wściekłym słońcem, tęcza rozciągająca się nad lśniącym jeziorem. Czy
można pragnął więcej w samym środku lata?
Ułożyłem się wygodnie tuż przy brzegu i zatopiłem zęby w pysznym łanim mięsie…
…gdy nagle mój błogostan został przerwany przez charakterystyczny, kolący uszy ryk.
Naraz skoczyłem na równe nogi, wypatrując wzrokiem wroga. Lustrowałem
czujnie teren Wodospadu Mizu posyłając w stronę Waru wrogie warczenie na
znak, że nie uda mu się mnie zaskoczyć. Wychwyciłem odgłos szponów
drapiących gładki, skalny brzeg jeziora. Wykonałem nagły zwrot w stronę
napastnika gotowy skoczyć i jednym celnym ciosem zakończyć żywot
kreatury. Cienista bestia stała naprzeciw mnie w roztargnieniu drapiąc
skały niczym byk gotów do szarży. Nie pozostałem dłużny w groźbie; jąłem
jeżyć futro na grzbiecie by widać się większym i silniejszym a także
zaprezentowałem monstrum białe kły, który z pewnością obawiać się
powinien. Zaatakował. Rzucił się w moją stronę kłapiąc szczękami, z
których kapała spieniona ślina. Użyłem Lewitacji i wzniosłem się ponad
napastnika. Waru nie nawet odwrócić się z zamiarem ponowienia
natarcia-zaraz chwyciłem po Psychokinezą. Magiczna aura ciasno oplotła
bestię, unosząc ją w górę bym zaraz cisnął wrogiem o ziemię. Bolesny
skowyt zagłuszył spokojny szum nieświadomego walki wodospadu. Wgniotłem
Waru w ziemię; twór miotał się i jazgotał zapewne próbując przywołać
towarzyszy. Nie mogłem pozwolić żeby zbiegła się tu większa grupa
demonów-stworzyło by to zagrożenie nie tylko dla mnie, lecz również dla
członków watahy kręcących się w pobliżu. Zapikowałem więc lądując tuż
nad Waru i bez zbędnych ceregieli zatopiłem w karku bestii kły. Zatęchła
krew podrażniła mój język mimo to nie zwolniłem uścisku. Wytężyłem
mięśnie by po raz kolejny porwać do góry Waru, a gdy twór uniósł się nad
ziemię, klapiąc szczekami i drapiąc pazurami powietrze-użyłem całej
masy swego ciała by naprzeć na kark przeciwnika i wbić go w ziemię z
taką siła, by kość pękła. Usłyszałem przeszywający trzask, bestia
znieruchomiała, bezdech, wiotkie truchło jęło rozpływać się w czarną
maź, która zaraz jakby wyparowała w słońcu pozostawiwszy za sobą jedynie
ślady po szponach bezradnie drapiących ziemię. Spoglądałem w miejsce
gdzie jeszcze przed chwilą miotał się mój przeciwnik. Odetchnąłem, gdy
adrenalina powoli przestawała krążyć w moich żyłach. Rozejrzałem się
wokół czy aby był to tylko pojedynczy osobnik.
Nie był.
Drugi Waru rzucił się na mnie znikąd. Nie słyszałem jego chrapliwego
oddechu, nie słyszałem szponów drapiących kamienisty brzeg jeziora.
Byłem tak zaaferowany pierwszym przeciwnikiem, iż nie spostrzegłem
zasadzki, jaką szykuje jego towarzysz. Dopiero, gdy nieświadomie
odwróciłem się w stronę przyczajonego wroga-ten zaatakował szybko i
brutalnie. Wrzasnąłem zaskoczony, co zaraz zmieniło się w skowyt bólu,
gdy potężne szczęki cienistego tworu zwarły się na mej szyi. Starałem
się odskoczyć jednak napastnik zdążył już na tyle mocno chwycić za
gardło, że szamotanina mogła tylko pogorszyć moją sytuację. Cofałem się,
zatem posłusznie, gdy Waru napierał na mnie całym swym ciałem. Ogarnął
mnie lęk, że zaraz zastosuje podstęp i gwałtownie zmieni kierunek, a ja
będę zbyt wolny by się dostosować, przez co zdoła mi zadać poważne
obrażenia. Nie mogłem złapać normalnego oddechu. Starałem się przemycić
choć trochę tlenu do płuc jednak z każdym moim ciężkim wdechem Waru
zaciskał paszczę coraz mocniej i mocniej. Przepychanka trwała do chwili,
gdy przeciwnik zadecydował zaprzestać przepychanek. Powstał na tylne
łapy, naparł na mnie bez ostrzeżenia. Straciłem równowagę, padłem na
grzbiet. Waru stał nade mną niczym zwycięzca-wiedział, że kontroluje
sytuację, że nie mam zbyt wiele możliwość na ocalenie życia. Czułem jego
oddech-szybki i rytmiczny charakterystycznie charczący-mierzwiący mą
sierść na szyi. Śmiał się, cieszył wizją uśmiercenia członka watahy,
pastwił i szczycił wygraną. I to właśnie ta zuchwałość zrodziła we mnie
frustrację. Myślisz, że zwyciężyłeś?
Objąłem łeb bestii przednimi łapami, czym ona raczej się nie przejęła-co
może uczynić unieruchomiony basior? Pogłaskać go pazurami po twardej i
grubej skórze? Zacisnąłem kły siląc się, aby zachować świadomość; nie
mogłem zaczerpnąć powietrza zębiska wroga zbyt mocno zwarły się na mej
krtani. Próbowałem zachować skupienie. Czułem magiczna aurę zbierającą
się w moich łapach. Jeszcze chwila, jeszcze chwila… Waru wyczuł chłód na
opuszkach moich łap, lecz teraz to ja zaatakowałem znienacka i on
okazał się za wolny. Stwór wyczuł zagrożenie-szarpnął w bok, ciągnąć nas
obu w stronę jeziora. Przez ułamek sekundy poczułem jak kły napastnika
zaciskając się mocniej, jak przebijają moją skórę coraz głębiej wchodząc
w ciało. Wtedy moje kończyny oplótł szron by zaraz przyjąć postać
lodowych szabli. Dwa potężne ostrza przeszyły pysk cienistego tworu na
wylot. Zawiesista, czarna jak najgłębsza otchłań krew rozbryznęła się po
brzegu jeziora, a sam potwór ryknął w boleści, lecz wrzask ten został
natychmiast stłumiony, gdy obaj sięgnęliśmy linii wody i zniknęliśmy pod
powierzchnią. Waru nie śmiał poddać się bez walki, choć lodowe ostrza z
każdą chwilą wysysały zeń życie. Mimo to oplótł mnie łapami i próbował
ponownie chwycić mnie za szyi by tym razem za strawą jednego szybkiego
ruchu pozbyć się przeciwnika na zawszę. Jednak ja również byłem
zdeterminowany, aby pozostać na tym świecie. Choć sam ledwie trzymałem
się w świadomości, zdołałem uniknąć wszystkich natarć. Teraz to mnie
udało się chwycić Waru za łapę, aby gdy ujrzał okazję i próbował mnie
sięgnąć-szybko odpłynąłem, ustawiając się nad wrogiem, po czym zwarłem
szczęki na łbie potwora i zacisnąłem ja najmocniej jak tylko potrafiłem.
Sięgnęliśmy dna, wbiłem go w skalne podłoże i nie puszczałem, mimo, iż
płuca krzyczały z braku tlenu a szyja kąsała bólem brocząc krwią z
małych ran po kłach Waru. W końcu ruchy cienia stały się bardziej
chaotyczne wręcz rozpaczliwe niedługo po tym znieruchomiał całkowicie i
jął roztapiać się w bezkształtną, smołowatą breję.
W tej samej chwili ciemność ogarnęła mnie całkowicie.
Nie przypominam sobie, bym widział obraz spokojnej tafli jeziora, przez
którą przybija się wilk i płynie ku mnie, by ocalić od niechybnej
śmierci. Nie pamiętam, by jakakolwiek siła wyciągnęła mnie na
powierzchnie. Nie miałem w pamięci odczucia ucisku na klatkę piersiową,
gdy ktoś próbował wycisnąć z moich płuc wodę. Mimo to obudziłem się na
lądzie. Byłem suchy mimo to drżałem, lecz nie z zimna-wokół mnie
roztaczała się jasność i ciepło; drżałem z przerażenia, że ta kojąca
cisza, blask są oznaką mego letargu. Nie byłem bowiem pewien czy śpię,
czy już się obudziłem, czy w ogóle żyje, a może zmierzam właśnie do
zasłużonego raju. Pamiętam jak moje płuca napełniły się wodą, gdy
organizm mimo woli starał się zaczerpnąć powietrza, wychwycić choć
drobinę tlenu na dnie jeziora. Nim straciłem całkowicie świadomość
czułem ciężar w klatce piersiowej, to piekące uczucie, gdy ciało próbuje
pozbyć się niepożądanego płynu, jednocześnie jednak nie może go
wyksztusić-inaczej napłynie więcej wody. Nie pojąłem zatem czemu leżę
teraz na białych, połyskujących czystością skałach-(marmur?) i mogę
normalnie wziąć oddech, aczkolwiek czułem podrażnienie w gardle. Gardło…
również było całe. Prawie całe. Czułem ślady po ukąszeniu Waru jednak
nie krwawiły one i-tak mi się wydaje-były już trochę zagojone.
„Czy jak żyję?” – rzuciłem to pytanie, lecz nie na głos.
-Wiem, o czym myślisz. – odezwał się łagodny, harmonijny głos. – Zapewniam cię, Vincencie, nie umarłeś.
Podniosłem się natychmiast, choć po nagłym upadku trafniej było to
określić próbą powstania. Zaraz odczułem, iż wcale nie jestem w pełni
sił, na co dowodem były moje łapy-drżące i niepewne-ślizgające się po
gładkich skałach. Gruchot ciała uderzającego o podłoże poniósł się echem
po jaskini i zaraz zawtórował mu stłumiony jęk wychodzący z mojego
gardła... chwila. Jestem w jaskini?
-Spokojnie, mój wilku. Bez nerwów. - znów ten głos. - Nic ci nie grozi.
Próbowałem otworzyć oczy szerzej, lecz na nic zdała się ta próba; wokół
mnie roztaczał się blask tak intensywny, jakby spoglądał prosto w
słońce. Mimo to nie czułem się zagrożony. Głos, spokojny, czysty niczym
kryształ, muskał moje uszy jakby był chłodnym wiatrem oplatającym ciało
strudzonego wędrowca podczas najgorętszy z dni. Płynął on od strony
tejże wielkiej kuli światła, która tak raziła me oczy. Musiałem włożyć
sporo wysiłku by dostrzec w obrębie jasności nikłą sylwetkę niejako
cienką linią pokreśloną. Nie byłem w stanie rozpoznać weń żadnego
znanego mi zwierzęcia, lecz jedno pewne było-to istota niezwykła o
wielkiej mocy.
-Skąd znasz moje imię? - postanowiłem nie ponawiać próby stania na
równych łapach; przy potędzę nieznajomej wolałem pozostać nisko przy
ziemi. - I jak... skąd ja się t...
-Spokojnie, wojowniku, wszystko ci wyjaśnię. - przerwała mi, choć ton
jej głosu był uprzejmy i nie miałem za złe, gdy poleciła mi zamilknąć. -
Zachowaj swe prawo do pytań na poważniejsze zagadnienia, dobrze?
-Okey... - zdołałem się na ciche, nico chrapliwe mruknięcie.
-Jestem Wszystkowiedzącą Istotą, zamieszkującą najskrytsze jaskinie Wodospadu Mizu.
Nie śmiałem się choćby odezwać. Poza tym miałem wrażenie, że niezależnie
co chciałem powiedzieć, ona już to wiedziała. Za zbędne zatem uznałem
okrzyki zdziwienia i zachwytu, iż to ja, Kapitan Vincent topiąc się w
odmętach jeziora zdołałem natrafić na legendarne stworzenie.
-Rozumiem twe zdziwienie, wszakże droga do istot mego pokroju usłana
jest niebezpieczeństwami i wymaga niebywałej determinacji. - rzekła nim
zdążyło mi to wpaść do głowy. Wyjaśnię ci zatem, dlaczego spotkał cię
ten zaszczyt. - odchrząknęła teatralnie i jęła opowiadać. - Otóż,
Vincencie, jako Wszystkowiedząca Istota jasnym jest, iż posiadam wgląd
do zdarzeń przyszłych i przeszłych, znam imię każdego, wiem co uczynił i
co uczynić zamierza...
Przez sekundę zastanowiłem się, jaka była jej reakcja na moje wygłupy,
na cyrki, które odprawiałem i gafy, jakie w całym swym życiu palnąłem.
Zaraz jednak odrzuciłem to zagadnienie i wsłuchałem się w wypowiedź
Istoty.
-Wiem o zatargach Watahy Porannych Gwiazd z tworami zwanymi Waru. - tu
jej ton spoważniał, stał się nieco twardszy, co nie wcale nie zdziwiło: o
tych kreaturach nie sposób mówić uprzejmie. - Wiadomym nie tylko dla
mnie, że czyhają na życie tych wilczych braci i wszelkich starań dołożą
by wytępić was, co do sztuki.
-Mało pocieszająca wizja. - pozwoliłem sobie na komentarz.
-Och, to nie wizja! - sprostowała, wyczuwszy, że nieopatrznie wszczepiła
w mą świadomość możliwość zniszczenia watahy. - To prawdziwe odczucia
kierujące Waru. Nie mówię, iż nie zdołacie przeciwstawić się ich
morderczym zapędom. Tłumacz ci, Vincencie, jak silna jest ich nienawiść i
jak bardzo wszczepiono w nich rozkaz zniszczenia.
-To znaczy, że wizja końca naszej watahy jest nieprawdziwa? - ożywiłem
się, zakołysałem ogonem w nadziei, że sekret przyszłości zostanie mi
zdradzony. - Czy to my zwyciężymy nad tworami Ferluna?
Ciężkie westchnięcie potoczyło się echem po rozświetlonej jaskini.
Pogłos brzmiał niczym szelest tysięcy liści poruszanych letnim
tchnieniem, choć w tym z pozoru błogim odgłosie czaiła się nuta smutku.
-Mój dar niesie za sobą warunek, Vincencie. Każda moc wymaga
odpowiedzialności. - wyjaśniła. - Nie mogę powierzyć ci tak wielkich
sekretów przyszłości. Wyjawianie tego, co ma nastąpić, gdy czas jest
nieodpowiedni może na zawsze zniekształcić wydarzenia dnia jutrzejszego.
Nie miej mi za złe.
Było mi żal. Wszakże taka informacja mogłaby raz na zawsze rozwiać
niepewność, która towarzyszy nam przez całe życie. Jednak nie mogłem nic
na to poradzić. Jestem pewien, że gdyby tylko była tak możliwość to
uzyskałbym pomoc od Wszystkowiedzącej Istoty. Jednak zakaz to zakaz i
rację w tym miała-w przyszłość nie można patrzeć zbyt daleko.
-Rozumiem. - odparłem. - Nie mam o to żalu.
-Cieszy mnie twa wyrozumiałość. - miałem wrażenie, że pod okrywą ze
słonecznego blasku Istota uśmiecha się z ulgą. - Powrócę zatem do
wyjaśnień. Zmierzyłeś się dzisiaj z dwójką Waru. Silniejszymi niż dotąd
było ci dane walczyć.
-To fakt...
-Byli to zwiadowcy. Badali teren watahy, szukając okazji do ataku. To
bestie zaślepione żądzą krwi, lecz nie bezmyślne. Wiedzą, że większość
stworzeń w taką aktywność słońca woli skryć się w cieniu swych grot.
Bogaci w taką wiedzę stwierdzili, że łatwiej będzie przebadać teren bez
zbędnych świadków tego procederu. Jednak natrafili na ciebie.
-Źle się to dla nich skończyło! - uniosłem się dumnie.
-Istotnie. - skinęła głową. - Prawdę mówiąc, gdyby nie ty, późniejsza sytuacja okazałby się o wiele ciężka.
Położyłem uszy. Zabrzmiało to poważnie.
-"Jaka sytuacja?" pragniesz zapytać? - nie zdążyłem nawet rozchylić ust.
Zastanowiłem się, czy aby nie posiada również możliwości czytania w
myślach. Dar Wszystkowiedzącej Istoty momentami wręcz wywoływał lęk.
Skinąłem głową, lustrując uważnie Istotę spod niemal zamkniętych powiek.
- Otóż, gdyby ci zwiadowcy zdołali wrócić do swego oddziału, mogłoby to
bardzo zaszkodzić watasze, albowiem Waru poznałyby wasz teren
dokładniej-wiedzieliby gdzie się ukryć, którą ścieżką podążać
niezauważenie. Tak wyszkolony wróg stanowi nie lada zagrożenie. Jeśli
jednak zwiadowcy nie zdołali wrócić, czekająca na nich grupa nie będzie
miała wątpliwości, iż zostali zabici przez członków watahy. Widząc
czujność wilków sprawujących pieczę nad tymi terenami, będą znacznie
ostrożniejsi i niechętni do podejmowania prób ataku.
-To znaczy... - nagle poczułem rozpierającą mnie dumę, większą niż za
samo pozbycie się wroga. - Tak jakby... obroniłem watahę przed całą
rzeszą Waru?
Krótki, choć szczery chichot obiegł grotę kilkukrotnie, przeciągnięty łagodnym echem.
-Vincencie, ty odmieniłeś jej los. Każdy, nawet zdaje się nieistotny i
zupełnie naturalny czyn może mieć wpływ na dzień jutrzejszy. Stworzyłeś
sobie i swoim pobratymcom zupełnie nową przyszłość.
Wziąłem głęboki wdech, po czym opróżniłem płuca z cichym "Łał". Nic
innego nie mogłem powiedzieć, nie byłem w stanie. Słowa
Wszystkowiedzącej Istoty. Wypowiedziała się o tak naturalnej dla mnie
rzeczy jak ochrona rodziny zupełnie jakby w jednej chwili stał się kimś
na miarę Boga, który może dowolnie kreować rzeczywistość, zmieniać
przyszłość jednym ledwie skinięciem. Poczułem niebywały przypływ potęgi,
jaka we mnie drzemie, jednocześnie czując lekkie przytłoczenie tym
faktem. Jednym ruchem mogę zapewnić watasze szczęśliwą przyszłość, a z
drugiej strony-całkowicie ją zniszczyć. I tak może uczynić każdy.
-Nie zamartwiaj się tak, drogi wilku. - pocieszyła mnie Istota. - Nie
jesteś przecież ogniwem napędzającym ten świat. Jeśli popełnisz błąd nie
oznacza to końca dla całej planety. Chodzi tylko o ty, byś był świadom
swych czynów, świadom konsekwencji, widział wady i zalety takiego, a nie
innego postępowania.
Trochę mi ulżyło. Właśnie, Vincent, nie jesteś pępek świata!
-Och, wybacz, ponownie zboczyłam z tematu! Opowiem ci teraz bez
przeciągania, bowiem wieczności spędzić tu nie możesz. Zatem, pokonawszy
drugiego zwiadowcę byłeś ranny i bliski śmierci. A ja, wiedząc jak
wiele dane ci jeszcze w życiu dokonać, nie mogłam tak po prostu pozwolić
byś odszedł. Nie z twoim dobrym sercem i silnym duchem. Jesteś zbyt
potrzebny. Postanowiłam ten jeden, jedyny raz nagiąć zasady i uchronić
cię przed nieuchronnym. Zabrałam cię do mej jaskini i pomogłam najlepiej
jak umiałam.
-Uratowałaś mnie... – ledwie wydukałem. - Och... dziękuje. Nawet nie
wiesz, jak wiele dla mnie uczyniłaś. - zamilknąłem na dłuższą chwilę. - O
bogowie, dziękuję! Nawet nie wiesz, jaka to głupia śmierć! Po tych
wszystkich beznadziejnych sytuacjach, z jakich udało mi się cudem
wykaraskać, hańbą by było tak po prostu utonąć!
-Och, Vincencie, od zawsze byłeś optymistycznie nastawiony do świata.
Teraz, gdy już wiesz, jak się tutaj znalazłeś mogę cię nagrodzić za twą
wytrwałość i determinację w poszukiwaniu mnie-Wszystkowiedzącej Istoty.
Możesz mi zadać jedno pytanie dotyczące przyszłości bądź przeszłości.
Wielkie ogarnęło mnie zdziwienie. Przez chwilę milczałem w całkowitym
zdębieniu, aż w końcu odnalazłem w paszczy jęzor i użyłem go, dukając
nieco niewyraźnie:
-Kiedy ja nie… ja cię nie szukałem. Nawet sam tu nie dotarłem...
-Naprawdę nie masz żadnego, nurtującego cię pytania, Vincencie? - była wyraźnie zdziwiona.
-Gdybym wiedział, przygotowałbym je sobie wcześniej. - zamyśliłem się,
próbując znaleźć coś, o co rzeczywiście warto zapytać. Naraz w mej
głowie pojawiło się tysiące zagadnień, które są dla mnie zagadką, i
które tak bardzo chciałbym rozwikłać. "Kim był mój ojciec?". "Dlaczego z
mamą prowadziliśmy taki, a nie inny tryb życia?". "Jak zapanować nad
Furią?". "Czy dane mi będzie żyć długo i szczęśliwie?". - Ja... naprawdę
nie wiem...
-Zastanów się dobrze. - podpowiedziała Istota. - Zwróć uwagę na to, co
jest teraz, co teraz się dla ciebie liczy, co jest najważniejsze.
Podniosłem na nią wzrok. Choć nie byłem w stanie wiele dostrzec to
widziałem, że gotowa jest odpowiedzieć na wszystko. "To, co jest teraz,
co jest najważniejsze."...
-Już wiem. - rzekłem pewnie jak nigdy dotąd. - Wszystkowiedząca Istoto?
-Słucham cię uważnie, Vincencie.
-Czy Wataha Porannych Gwiazd... czy moja rodzina... przetrwa te wszystkie przeciwności losu?
Dostrzegłem delikatny uśmiech ukryty za oślepiającym blaskiem.
-Każdego czekają wzloty i upadki, Vincencie, lecz nie lękaj się o swych
bliskich. - jej głos brzmiał tak pewnie, że nie byłem w stanie jej nie
uwierzyć. - Dopóki jesteście razem, dopóki ramie w ramie stawiacie czoła
niebezpieczeństwom, dopóki każdego dnia wstajecie pełni determinacji,
by kreować przyszłość w jasnych barwach. Pamiętaj jednak, że ta wizja
może się w każdej chwili zmienić. Lecz na chwilę obecną, gdy patrzę na
twą watahę mogę śmiało stwierdzić, iż czeka ją dobra przyszłość. Musicie
tylko pilnować, by nic, nigdy nie zniszczyło tego, co udało wam się
zbudować. Oto ma odpowiedź, drogi wilku.
Chłonąłem każde słowo Istoty, zapisując je w pamięci, by każdego dnia
budzić się z wiedzą, iż tak właśnie będzie wyglądać jutro. Smutki i
radości, zwycięstwa i porażki, więzy przyjacielskie i drobne sprzeczki,
myślenie nad każdą chwilą i zgodność do tego, co zaplanował dla nas
los... normalne życie, standardowe wybory. Kreowanie wspólnej
przyszłości poprzez najdrobniejszy nawet gest.
-Dziękuje ci. Za wszystko. Może się jeszcze kiedyś spotkamy, Wszystkowiedząca Istoto?
-Przeczuwam, że to kiedyś nastąpi, Vincencie. - mrugnęła do mnie lśniącym okiem.
Otoczyła mnie jasność, a ja sam na chwilę straciłem kontakt z podłożem.
Zewsząd docierał do mnie szum, jakbym jednym susem przekroczył dwa
światy. Następnie pod moimi łapami uformował się grunt, na którym mogłem
bez obaw oprzeć nogi. Światłość zgasła, a ja w końcu mogłem szeroko
otworzyć oczy. Stałem przy brzegu Wodospadu Mizu, chłonąc zapach
deszczu, przyjemną wilgoć, odpoczywając od spiekoty dnia. Jakby walka z
Waru i spotkanie z Istotą nie miały miejsca. Nie wyglądało jakby słońce
zmieniło swą pozycję-nadal wisiało nade mną wskazując południe.
Odnalazłem wzrokiem napoczętą łanię upolowaną dziś rano. Zbliżyłem się
do zdobyczy. Pachniała świeżością, żaden inny zwierz nie śmiał jej
ruszyć. Zaraz poczułem bulgot w żołądku. Nie dane mi było porządnie się
pożywić. Przejechałem łapą po szyi-wyczułem lekko już zagojone rany po
kłach Waru i tylko ten jeden szczegół utwierdził mnie w przekonaniu, iż
to wszystko wydarzyło się naprawdę. Pozbyłem się wroga. Waru nie dostaną
swoich informacji. Zrobiłem to, co do mnie należało. Odmieniłem los
watahy. Kapitan Vincent jest bohaterem.
Ułożyłem się wygodnie, między łapami trzymając zdobycz, którą jąłem jeść
ze smakiem. Konsumując należyty posiłek wpatrywałem się bystro w taflę
jeziora, znając jeden z wielu sekretów, jakie skrywa.
Kreuje swój świat, nasz świat z każdym najdrobniejszy ruchem.
Dzień, jak co dzień.
THE END
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz