sobota, 3 października 2015

Od Mavis CD Vincent

'Przecież nie straciliśmy wszystkiego'. Słowa Vincenta obijały się o moją głowę niczym potężne głazy. Miał rację. Nie wszystko poszło w diabły. Owszem, strasznie szkoda mi było śmierci Cama... ale hej! Cruel nie żyje, a ja i Vincent tak. Strasznie się cieszyłam, że mój przyjaciel nie zapomniał o tych wszystkich chwilach, które spędziliśmy razem. Gdyby nie to, ja już bym nie żyła, a Cruel terroryzowałby świat. A teraz siedziałam oparta bokiem o bok Vincenta. Wdychaliśmy spokojnie jesienne, rześkie powietrze. Może to, że niebo było jasne, było znakiem? Żeby się cieszyć? Wiedziałam, że na pewno bogowie chcą, abyśmy byli szczęśliwi z powodu tego, że nadal żyjemy ale... Cam nie żyje. Wielka szkoda. Ale ponieważ Vin nadal patrzył na mnie wyczekująco, uśmiechnęłam się lekko. Basior uśmiechnął się jeszcze szerzej, aby po chwili pobiec wzrokiem po rozłożystej koronie drzewa, pod którym znajdował się grób Cama. Lekki wietrzyk mierzwił nam sierści, gdy siedzieliśmy tak, oparci o siebie - dwójka przyjaciół pocieszających się w niedoli. Delikatnie, ostrożnie, jakby bojąc się jak Vincent na to zareaguje, oparłam łeb o jego ramię i przymknęłam oczy. Basior na chwilę zesztywniał, ale zaraz potem rozluźnił mięśnie. Siedzieliśmy tak kilka minut w milczeniu. A potem, jakby pchnięci tą samą, motywującą myślą, wznieśliśmy łby ku niebu i zawyliśmy, w hołdzie dla zmarłego. Zaraz potem wstałam, chcąc opuścić to smutne miejsce. Ponaglającym wzrokiem patrzyłam na Vincenta. Basior podniósł się, uniósł łeb i wziął głęboki, uspokajający oddech. A potem, jak równy z równym, ramię w ramię odeszliśmy z tego miejsca, machając lekko ogonami na boki, pozwalając, aby wiatr rzeźbił kamień na grobie Cama, oraz aby basior spoczywał w spokoju. Nie wiedzieliśmy dokąd idziemy. Najprzeróżniejsze myśli zaprzątały teraz mój łeb. Ale dotyczyły one głównie Vincenta. Myślałam o tym, co się pomiędzy nami zmieniło. Na pewno nasze więzi reprezentowały bardzo silną przyjaźń. Spojrzałam z ukosa na Vincenta. Szedł, ze wzrokiem wbitym w ziemię, nie uśmiechając się, ale i tak jego widok zmotywował mnie do lekkiego uśmiechu. Chciałam, abyśmy teraz wrócili do mojej jaskini, okryci przyduszonym zapachem zwycięstwa, położyli się na legowiskach i spali. Spali i tylko spali, tak długo, jak to było możliwe. Ale moją wizję dalszego ciągu dnia zakłócił jakiś zapach. Niewątpliwie nieznany mi, ale pachnący jakoś tak kusząco. Zatrzymałam się, wdychając zapach. Vin również stanął, patrząc na mnie z zaciekawieniem. Bez słów się porozumieliśmy; idziemy zobaczyć co to za zapach. Wolnym korkiem ruszyliśmy w bliżej nieznanym nam kierunku, aby po kilku minutach dotrzeć na rozległą polanę. Ale nie taką zwykłą, zieloną. Ta była wyjątkowa; źdźbła trawy były tu o wiele zieleńsze, śpiew ptaków słodszy, a szum wiatru - spokojniejszy. Od razu czuło się taką przyjemną aurę. Natychmiast padłam w trawę, pomiędzy którą, ku mojemu zdziwieniu, wyrastały różnobarwne kwiaty. Przeróżne pyłki latały dookoła nas, łaskocząc nas w nosy. Vin również położył się. A ja zaczęłam rechotać jak opętana. Dosłownie nie mogłam zatrzymać śmiechu. Tarzałam się w trawie jak totalny idiota, przyciskając kwiaty swoim ciężarem. A Vincent przyglądał mi się z uśmiechem, który robił się coraz szerszy. Po chwili on również zaczął chichotać. Leżeliśmy w trawie i się śmialiśmy. Tak po prostu. Tak na przekór światu. Tak na zdrowie. Po chwili dopadłam do Vincenta i zaczęłam go łaskotać. Począł się zwijać jak gąsienica, sapiąc. A potem złapał mnie za łapy i zaczęliśmy razem staczać się z lekkiego pagórka, który wznosił się na tej polanie. Kiedy tylko przestaliśmy się toczyć, chmara wielobarwnych motyli wzbiła się w powietrze. A my leżeliśmy na grzbietach, głośno łapiąc powietrze i podziwiając to niesamowite zjawisko, gdy tysiąc owadów o pięknych skrzydłach latało dookoła nas, dotykając naszych nosów. Zerknęłam na Vincenta; jego talizman świecił, unosząc się w stronę motyli.
- Piękne, co? - sapnęłam. Nie chciałam mówić więcej, nie chciałam psuć tej chwili. Odwróciłam łeb na bok, aby móc patrzeć na Vincenta. 
 Basior również odwrócił się, aby na mnie spojrzeć i popatrzył mi w oczy, po czym kiwnął łbem. Przymknęłam oczy, pozwalając, aby wiatr smagał mnie po pyszczku. Słońce bardzo szybko zaczęło chylić się ku zachodowi, ale my nadal leżeliśmy na łące, pozwalając, aby motyle powoli zaczęły odlatywać. Kiedy zaczęło się ściemniać, a nikły zarys księżyca wstąpił na ognistoczerwone niebo, westchnęłam. Ten dzień był... jednym z najgorszych a zarazem najlepszych w moim życiu. Podniosłam się do pozycji siedzącej, aby obserwować jak ostatnie cienie poruszają się w lesie, a zaraz potem nikną w mroku. Spojrzałam na Vina; miał zamknięte oczy, oddychał równo leżąc na grzbiecie z podwiniętymi łapkami. Wstałam, machnęłam kilka razy ogonem i nachyliłam się nad Vinem, aby dmuchnąć mu lekko w pyszczek. Z niechęcią otworzył jedno oko, potem drugie, a następnie ziewnął przeciągle. Bardzo powoli, jakbym dopiero co wyrwała go z najlepszej drzemki w jego życiu, wstał. Zachwiał się, ale zaraz potem twardo stanął na ziemi. Spojrzał na mnie przyjaźnie; w tym momencie strasznie cieszyłam się, że go mam. Przyjaciela, który będzie mógł mi pomóc, kogoś, kto mnie pocieszy, osobę, która bezinteresownie ruszy za mną w bój. Teraz miałam kogoś takiego. Miałam Vincenta. Po chwili usłyszałam jego pytanie:
- To co robimy?
Rozejrzałam się. Na polanie nie było drzew, więc przestrzeń była ogromna. Niebo zaczęło przybierać barwę granatu. Robiło się coraz ciemniej. Zerknęłam z ukosa na Vincenta i powiedziałam:
- Pamiętasz tę noc, kiedy się spotkaliśmy?
- Kto by zapomniał? - odparł pytaniem na pytanie, uśmiechając się na to wspomnienie.
- Chciałabym znowu coś zaśpiewać z Tobą. Żeby było tak jak wtedy. 
 Spojrzałam na niego wyczekująco, z niecierpliwością oczekując jego reakcji. Uśmiechnął się i kiwnął łbem. Już po chwili wiatr zawiał, wygrywając melodię w trawie. Vin zaczął cicho nucić, a ja szukałam do tego słów. Po chwili przypomniałam sobie cichą piosenkę, którą zaczęłam śpiewać szeptem:
*w trakcie piosenki: Szliśmy z Vincentem przez polanę, nad którą robiło się coraz ciemniej. Pojedyncze świetliki latały dookoła nas, rozpraszając drobne mroki. Wiatr mierzwił nam sierści, kiedy kroczyliśmy powoli przez trawę*
Kiedy skończyłam śpiewać, Vin przestał nucić, a wiatr ucichł. Rozejrzałam się. Teraz było już naprawdę ciemno; rozgwieżdżone tysiącami gwiazd niebo spoglądało na nas. Usiadłam, wypatrując w górze gwiazdozbiorów. Po chwili dostrzegłam gwiazdozbiór poświęcony mojej patronce, Myalo. Przedstawiał on dwa wilki połączone tą samą myślą. Miało to symbolizować zgodność pomiędzy wilkami na ziemi. Vin usiadł obok mnie, tak, że otarliśmy się futrami. Spojrzałam na niego z uśmiechem i westchnęłam.
- To już koniec? - spytałam.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Jaki koniec? - odparł.
- No bo wiesz... Cruel nie żyje, Cam również... a Ty i ja nie musimy już spędzać ze sobą tyle czasu. Chodzi o to, że wcześniej, kiedy Cruel jeszcze żył, zostałeś wplątany w to bagno i nie mogłeś się z tego wyplątać. Dlatego działaliśmy razem. A teraz, kiedy ten tyran już zdechł, to... - spojrzałam na niego smutno. - Teoretycznie nie musimy już...
- Spędzać ze sobą czasu? - dokończył, lekko się krzywiąc.
Kiwnęłam łbem.
- Ale - zaczęłam. - Ja nie chcę przerywać naszej przyjaźni. Strasznie Cię lubię, nie chcę tego wszystkiego stracić. Proszę... powiedz, że mnie nie zostawisz... 
 Uniosłam łeb, aby spojrzeć mu w oczy, a po moim policzku potoczyła się pojedyncza łza.
<Vin? Przygnębiająca atmosfera w domu źle się odbija na moich opowiadaniach :3>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT