Tyle lat już minęło od tego zdarzenia... Wypadek. - Tylko ta myśl krążyła w mojej głowie.
Otóź, o co chodzi z tym wypadkiem? Zaraz wszystko opowiem:
"Listopad, 1999 rok, California, 2:54 PM
Burzowa noc. Siedziałam sama w pokoju. Moja matka już dawno nie żyła.
Ojciec też. Byłam uwięziona w ciemnym pokoju, pełnym pajęczyn i pleśni.
Dotąd nie mogłam uwierzyć, że dałam się im schwytać. Co mam na myśli
mówiąc "im"? A, to że zostałam złapana przez zgraję jakichś tępych
dziadów, co lecą na łatwą kasę. Łapali innych ludzi, tylko po to, aby
walczyli sami ze sobą i z innymi rywalami na śmierć i życie.
Dostawali za te walki niezłe sumki, więc byli bogaci i nie mięli zamiaru
przerwać tej jakże ich podniecającej zabawy kosztem nieszczęścia
innych.
Bardzo dużo czasu tu spędziłam, więc zdążyłam przyzwyczaić się do
pajęczyn i smrodu pleśni. Było tu nawet kilka pająków, jednego z nich
wzięłam ze sobą. Odkąd pamiętam, był to prześliczny pajączek noszący
imię "Bob".
California, 14:17
Zbudzili mnie i pozostałych więźniów na, jakże obleśne, śniadanie.
Nie było jednak co wybrzydzać-jak człowiek głodny, to wszystko zje. Tyle, że ja nie byłam człowiekiem tak całkowicie.
Byłam mieszanką wilka. W dodatku demona. Zawsze gdy kucharz rozdawał nam
jedzenie na nieumytej tacy, wszyscy się cieszyli. Wszyscy, oprócz mnie.
Jednak z każdym dniem stawałam się coraz głodniejsza, w końcu
zdecydowałam się coś zjeść. Zdecydowałam tak tylko dlatego, że w
ostatniej walce , o mało nie przypłaciłam życiem.
W każdym kolejnym dniu, jedzenie zaczynało mi smakować. Jednakże miałam
pod łóżkiem sekret, dlaczego na każdej walce - choć wstaję o 5:00 -
czuję się świetnie i z werwą biegnę na przeciwnika, gdy inni więźniowie
byli senni, ba! Niektórzy zasypiali podczas walk! Łatwiej wtedy można
było ich pokonać. Wtedy spali sobie i.. Już się nigdy nie obudzili.
Wracając do sekretu... Była nim KAWA. Budziłam się o 4:00, wypiłam kubek kawy i o 5:00 byłam już niczym naładowana bateria.
Walki toczyły się nieustannie. W końcu przyszła kolej na mnie. Cieszyłam
się, gdyż agresja i energia siedząca we mnie musiała się wyładować na
kimś.
Weszłam na ring, w którym, naprzeciwko mnie, stał ogromny,, agresywny i
jakże zdenerwowany (z tego co wiem z krzyków tłumu) "Straszny Lew John".
Dla mnie to był po prostu Pan Volverine. Nie wiem dlaczego. Usłyszałam
pierwszy dzwonek. Pan Volverine krążył wokół mnie i wymachiwał
pięściami. Przewróciłam oczami i po prostu (ch.o.l.e.r.a go wie dlaczego
z aż tak nadludzką siłą) odepchnęłam go, a on obił się od siatki ringu i
upadł. Od razu się podniósł. Skoczył bardzo wysoko, lecąc w moją
stronę. Uczyniłam kroczek w prawo. Pan Volverine rozłożył się na podłożu
jak placek na patelni. Usiadłam na niego po prostu, wygrywając pierwszą
rundę.
W drugiej było na prawdę nudno, więc nie opiszę, zaś w trzeciej-miało przeżyć jedno z nas.
Pan Volverine rzucał się na mnie i zawzięcie zamachiwał pazurami. Cienko
mu to szło. Ja próbowałam zadać atak, kilka razy mi się to
udało,oderwałam mu kawałek ucha, na całej twarzy miał siniaki i krwiste
rysy po moich pazurach. Ja też nie wyglądałam lepiej. Nie miałam niczego
odgryzionego, zaledwie rysy od pazurów. Za to miałam okropną ranę na
brzuchu.
Kawa straciła swoje właściwości, a Pan Volverine nie odpuszczał. Nie
miałam siły dłużej walczyć. Miał już mnie dobić, gdy nagle (z
poprzednich rund) przypomniało mi się, jaki jest jego słaby punkt. Gdy
szedł "po zwycięstwo" (dla nierozumnych: aby mnie dobić), podstawiłam mu
haka. Upadł oczywiście. Usiadłam na nim i zaczęłam bez litościwie go
dusić. Umarł. Wielki Pan Volverine umarł z rąk kobiety. Hańbą jest dla
mężczyzny tak umrzeć. Ale cóż poradzić?
Powrót do pokoju był spokojny. Wieczór i noc- bez burzy, cicho,
spokojnie... Trochę mnie to zdziwiło. Szybko zasnęłam, wiedząc, że jutro
jest kolejna walka.
New York, 4:45 AM
Rankiem, obudziłam się na poranną kawę. Jednak nie byłam w tymże pokoju
co zawsze. Byłam w jakimś innym... Jeżdżącym.. AUTO! Byłam w aucie!
Tylko jakim cudem?! Chciałam się ruszyć- nie mogę. Wszystko jasne- ci
idioci mnie trzymali. Powiedzieli mi, że jedziemy na wielką walkę.
Przewróciłam oczami. Znowu walka. No nic. Dam chyba radę. Droga była
długa i nużąca. Prosiłam, aby włączono jakąś muzykę, czy coś.
Powiedzieli, żebym zamknęła pysk. Pokazałam kierującemu jęzor, a ten,
który mnie trzymał uderzył mnie w nogę. Odpłaciłam się tym, że walnęłam
go głową w "mordę". Zauważyłam leżący na podłożu ząb typa. Uśmiechałam
się pod nosem. Zauważyłam, że zaraz rondo. Na nim zawsze było
bezpiecznie. Jednakże ujrzałam przed nami małą zlodowaciałą kałużę.
Pewnie nasz kierowca jej nie zauważył. Wjechaliśmy w poślizg (pomimo
moich ostrzeżeń-debil myślał, że sobie żartuję. Pff...). Trzymałam się
mocno siedzenia. Myślałam, że to koniec. Auto wywróciło się do góry
nogami, wiedziałam, że jeśli odepnę pasy, ZGINĘ. Miałam wielką ranę na
czole. Cała zgraja w samochodzie umarła. Jedynie ja przeżyłam.
~*~
Policja natychmiastowo przyjechała na miejsce zdarzenia. Zaczęli mnie
wypytywać o najróżniejsze rzeczy. Milczałam. W końcu mnie wypuścili,
mówiąc, że nic z tego przesłuchania nie będzie.
Idąc ścieżką, całą w śniegu, przytłaczałam się myślami. Byłam wolna. Ci
szaleńcy już więcej nie będą mnie nękać. WOLNOŚĆ. W O L N O Ś Ć . To
słowo ciągle krążyło mi po głowie.
Przeczytałam w myślach kawałek mojego nieco wyblakłego dziennika.
Pamiętałam to wszystko, jakby to było wczoraj. Czy byłam wolna? Nie
wiem. Była jeszcze jedna strona. Przewróciłam kartkę i znów czytałam:
Grudzień, 1999 rok, Mannhattan, 9:16
Idąc przez zaśnieżony las, czułam zimny dreszcz, pomimo iż miałam na
sobie kurtkę z polarem. Czułam, że odrywam się od ziemi, choć tak nie
było. Czułam, że zamarzam. Dlaczego?...
~*~
Nawet nie wiedziałam gdzie byłam. Obudziłam się w jakimś miejscu....
Dziwnym w dodatku. Było tu ciepło, wszędzie górował kolor czerwony.
PIEKŁO! Czyli, że umarłam z zimna...?
- Cuttle! - usłyszałam pewien głos.
Byłam w szoku. Czy to... Mój wujek? ŚMIERĆ?!
- Witaj! - uśmiechnął się chytrze.
- Co? - mruknęłam.
Wtedyż to ukazał mi się mój wuj we własnej osobie-ŚMIERĆ.
- Cuttle! Kochana! - zaczął mnie tulić i w ogóle. Zaczynał pytać jak mi się wiedzie, co słychać, itp.
Opowiedziałam mu wszystko, a gdy dobrnęłam do momentu wypadku samochodowego, odparł, że to jego zasługa. Zamurowało mnie.
- Jak to?!
- Nie mogłem dłużej patrzeć jak Cię traktują... Ukróciłem Ci męki. To
taki prezent. Ale jeśli nie spodobał Ci się, to mogę Ci dać inny. Jestem
już stary, niedługo nie będę mógł przechowywać dusz... Zaś Ty
przechowasz moją duszę w tej fiolce. - odparł podając mi fiolkę, która
była 'naszyjnikiem'.
- Jasne.
Grudzień, 2001 rok, New York, 12:46
Dwa lata później, mów wuj nie mógł zabierać innym stworzeniom dusz.
Zgodnie z jego prośbą, założyłam naszyjnik na szyję, a jego dusza sama
tam wleciała. Nagle poczułam, że cały świat zaczyna się mnie bać. Nawet
wiatr. Wpadał w panikę i rozwiewał śnieg dookoła. Nie rozumiałam co się
dzieje. Podbiegłam do zamarzniętego jeziora i przejrzałam swoje odbicie.
Oczy świeciły krwistą czerwienią, a grzywka rozleciała się na wszystkie
strony. Nagle wszystko zrozumiałam.
Te oczy, wygląd, strach innych, mój wuj Śmierć, ja dawnym demonem...
Wszystko jasne. Jestem Diabłem. To co się wydarzyło... Nie przeszło mi
przez myśl. Szansa na jakąkolwiek miłość lub przyjaźń została zamazana w
jednej chwili. A to wszystko przez... Śmierć. To co zrobił, było podłe.
Jednak już tego nie odwrócę. Jestem Diabłem i nic już tego nie zmieni.
Muszę pogodzić się z szarą rzeczywistością. Czy dam radę?"
Przeczytałam w myślach ten jakże ważny w moim nędznym życiu dziennik i... Schowałam go głęboko.
- Drań... Ten mój wuj to debilny drań... - spojrzałam na naszyjnik.
Nagle do jaskini weszła Ashita:
- Witam.- uśmiechnęła się.
- No cześć. - także się uśmiechnęłam, ale sztucznie...
~*~
Wyszłam na wieczorny spacer. Było dość chłodno, moje klimaty...
Chwyciłam za patyk i zmieniając się w człowieka usiadłam na piasku i
zaczęłam rysować jakieś niezrozumiałe dla nikogo znaki...
<Jax? xd>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz