Nie rozumiałam,dlaczego zaczęłam się zachowywać tak pewnie. Może za
pewnie? Może Vincent ma już mnie dosyć? Może już mu się znudziłam?
Basior wszedł do mojej jaskini ciągnąc za sobą lewitującego jelenia.
-To co,Allie? Jemy?-spytał.
-Okiej-uśmiechnęłam się.
Zaczęliśmy jeść. Mój jeleń był bardzo dobry.
Nagle parsknęłam śmiechem. Nie wiem dlaczego. Już taka dziwna jestem...
-Co?-spytał Vincent.
Ja bardziej się roześmiałam.
-No co,Alice?
Dalej się śmiałam.
Przyjaciel (bo chyba mogę go tak nazywać ,nie?) przyłożył łapę do mojego czoła.
-Nie,nie masz temperatury...-chrząknął.
-Vincent! BOSH jacy my dziwni!-krzyknęłam rozbawiona.
Podniósł jedną brew.
-Słuchaj,powinniśmy już sobie odpuścić...-spoważniałam nagle.
-Kontynuuj...
-Z tym długiem i taką pewnością siebie...
-Pamiętaj,że ja nie zabraniam Ci...-zaczął. Nie dokończył.
-Stańmy na tym,że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi,ok?
Vincent pokiwał głową.
-Bo tylko przyjaciel umie się poświęcać...-westchnęłam.
*Wieczorem*
Vincent poszedł już do siebie. Ja poszłam (a raczej poleciałam) na spacer.
Dawno nie oglądałam zachodzącego słońca...
Ostatnio rezygnuję z rzeczy,które kiedyś sprawiały mi radość.
Zmieniłam się.
Bezpowrotnie...
Vincent? Brakus wenus totallus...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz