Minęły dwa lata. Dwa długie lata w samotności i poczuci winy. W ciągłej
wędrówce. Nie potrafiłem znaleźć swojego własnego miejsca na ziemi. Od
tamtego koszmarnego dnia minęło tyle czasu, lecz ja nadal obawiałem się,
że moja obecność ściągnie te okropne bestie, gdziekolwiek bym się
osiedlił. Nie chciałem narażać innych stworzeń na zagrożenie z ich
strony. Parłem niestrudzenie na przód.
Bryź-Motylek wesoło kołysał się na mojej szyi z każdym żwawym krokiem.
Lekko stukał moją pierś, współgrając z rytmem mojego serca. Zdecydowanie
za szybko biło, po niedawnym biegu. Napotkałem, bowiem wielkie, grube
stworzenie z okazałym okiem na środku czoła. Cyklop na szczęście nie
okazał się zbyt mądry (jak na cyklopa przystała), zatem łatwo udało mi
się go zmylić i uciec. Adrenalina jednak jeszcze wrzała w mych żyłach.
Musiałem się uspokoić, zwolnić oddech, ukoić łomoczące w trwodze serce,
dać odpocząć drżącym łapą.
Stanąłem.
Letnie słońce wychylało się zza horyzontu, rozświetlając zroszoną
kropelkami wody trawę, nadając wszystkiemu barwę delikatnego złota. Mimo
to nade mną wciąż widniały gwiazdy. Małe, skrzące się na jaśniejącym
niebie punkciki.
To będzie idealne miejsce, wolna przestrzeń, spokój, harmonia.
-Bryź. Motylku… - szepnąłem do magicznego wisiorka, a ten rozbłysnął milionem barw.
Wokół mnie jakby stworzone z tych świateł pojawiło się tysiące motyli.
Każdy gatunek, każdej wielkości, każdego koloru. Fruwały beztrosko,
delikatnie łopocząc skrzydełkami. Ich lekkie ciałka ocierały się o moje
futro, jakby zapraszając do zabawy. Uśmiech zagościł na mojej twarzy, by
po chwili radosny śmiech wyłonił się z mej krtani. Uniosłem się nad
ziemię, byłem lekki niczym otaczające mnie stworzenia. Odbiłem się
łapami od jakiegoś niematerialnego podłoża, skacząc, biegnąc w
powietrzu, tuż obok moich towarzyszy. Motyle okrążały mnie, muskały
kolorowymi skrzydełkami. Biegłem gdzieś przed siebie, a za mną ciągnął
się sznur barwnych owadów. Byłem w ich towarzystwie szczęśliwy, lecz i
czułem smutek. Każde wspomnienie cudownego zjawiska kojarzyło się z
nowym domem i mamą… Lecz teraz nie miałem co liczyć, iż tysiące
kolorowych motyli przyniesie mi upragnione miejsce, bezpieczeństwo i
nową rodzinę.
-Ojeju… - usłyszałem pełne zdziwienia, ale i zachwytu westchniecie.
Rozejrzałem się, myśląc, iż mój zwodniczy słuch znów płata mi figla.
Lecz nie tym razem-przez tłum różnobarwnych skrzydeł, dostrzegłem wilczą
sylwetkę… nie, dwie wilcze sylwetki. Osobniki siedziały na ziemi,
przyglądając się temu wszystkiemu z szczerym zachwytem. Wykonałem salto w
powietrzu i zanurkowałem ku nim, rozpraszając stado motyli. Widok
wyskakującego z roju motyli wilka chyba jeszcze bardziej ich zadziwił.
Zatrzymałem się tuż na ziemią, po czym „wyłączyłem” zdolność Lewitacji,
gładko opadając na stały grunt. Zbliżyłem się pewnie do wadery i
basiora. Motyle na nami zawirowały, pikując ku nam, lecz w tym momencie
szepnąłem do Bryzia-Motylka i owady zmieniły się w różnobarwną mgle,
którą zaraz jakby porwał wiatr.
-Dobre wejście, co nie? – zaśmiałem się niepewnie, spoglądając na całkowicie zszokowane wilki.
<<Ashita? Tiamo? Dobre wejście, prawda? xd>>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz