-Dobra, teraz chwila odsapki! – zawołałem w kierunku Marry, która nadal
uderzała łapami w wodę, ochlapując mnie strumieniami. –Ej, przestań!
Marry!
-Dobrze, już dobrze! – śmiała się wadera.
Zaprzestała zabawy, a ja w końcu mogłem stoicko podryfować. Moje łapy
przestały pracować, zwisając beztrosko w widzie; pozwalałem unosić się
spokojnie falującej wodzie. Wdech-unoszę się, wydech-opadam. Marry
oglądała z zainteresowaniem moje poczynania, zaraz dołączyła do tej
sielankowej czynności.
-Ja to bym jednak wolała się pochlapać. – stwierdziła po dłuższej chwili dryfowania.
-Wujek Vincent jest zmęczony. – odparłem leniwie. – Idź do cioci Destiny.
Objąłem Wodospad wzrokiem, lecz ku mojemu zdziwieniu nigdzie nie mogłem
dostrzec srebrnej wilczycy. Zaprzestałem dryfowania, rozglądając się
czujnie po tafli wody.
-Przecież dopiero, co tu pływała. – powiedziałem szczerze zaskoczony.
-Może sobie poszła? – podpowiedziała Marry.
Już miałem odpowiedzieć, gdy strumień wody uderzył mnie w twarz. Był to
tak niespodziewany atak, iż w pierwszej chwili zesztywniałem, zaraz
jednak potrząsnąłem łebkiem i zwróciłem się nieco zdenerwowany do Marry:
-Prosiłem! Stop zabawa!
-Ale to nie ja! – broniła się wadera. – Naprawdę!
Na myśl przyszło mi, iż to Destiny przypuściła na nas atak, zatem szybko
wykonałem obrót w wodzie, jednak w pobliżu nas nie było innego wilka.
-Więc kto? – zapytałem.
-Nie wiem, ale mnie też ochlapało! – w głosie wilczycy dało się wyczuć niepewność.
Strumień wody znów uderzył w nas obydwoje. Fala zaatakowała od prawej
strony. Szybko podpłynąłem w tamtym kierunku, lecz na nic nie
natrafiłem.
-Kto tu jest? – zawołałem nieco zdenerwowany sytuacją.
-Ja jestem. – zgłosił się głos Destiny, lecz samej wadery nie było nigdzie widać.
Marry na wszelki wypadek podpłynęła do mnie, lecz w pewnym momencie
została ochlapana. Jej mina zdradzała niezadowolenie tą nieczystą grą.
Dąsała się krótką chwilę, aczkolwiek nie trwało to długo, gdyż
momentalnie na pyszczku wilczycy pojawił się szeroki, nieco niepokojący
uśmiech szczeniaka-i zniknęła.
-Niewidzialność?! – krzyknąłem pozornie pozostając sam na środku akwenu. – To jest bardzo nie fair! Bardzo!
Wadery zmówiły się przeciwko mnie. Co chwila ostrzeliwały mnie
strumienie wody, płynące z każdej strony. Gdy tylko próbowałem
zlokalizować Marry bądź Destiny po ruchach wody, okazywało się, iż ich
tam wcale nie ma. W pewnym momencie nawet staranował mnie wodny jeleń-to
akurat była sprawka Marry. Jedyne, co wskazywało na obecność wilczyc
był ich stłumiony śmiech-zwłaszcza śmiech Marry.
-Bardzo, bardzo nie fair! – krzyczałem.
Pływałem w miejscu, pogodzony z myślą, że pozostaje mi czekać, aż znudzi
im się ta zabawa. Spostrzegłszy mój brak zaangażowania, zaprzestały
ochlapywania, spokój jednak nie trwał długo…
Tuż przed moim pyskiem zmaterializowały się Marry i Destiny, a do tego
doszedł dziku krzyk „VINCENT!”. Zawyłem przerażony, odskakując w tył,
jednocześnie zanurzając się w wodzie i lekko się nią krztusząc. Takie
niespodziewane, głośnie „ataki” wprost na moją twarz zawsze powodowały
przeraźliwy krzyk z mojej strony, oraz serce walące 300 na minutę.
Nienawidzę tego, panicznie się bałem takowych „skoków”. Jednak nie
wynurzyłem się od razu, mimo iż płuca bardzo potrzebowały tlenu.
Uśmiechnąłem się chytrze, dalej opadając na dno. Wadery, najwyraźniej
przestraszone wizją moje utonięcia, zanurkowały. Chwyciły mnie mocno,
pchając ku powierzchni. A ja tylko na to czekałem. Moje ciało stało się
lekkie, zdołałem jednak podnieść obydwie wilczycę. Wystrzeliłem w górę,
jakbym biegł po pionowej powierzchnie-a Marry i Destiny razem ze mną.
Wyskoczyliśmy z wody, pędząc w niebo, coraz wyżej i wyżej. Marry zaczęła
krzyczeć przeraźliwie, Destiny natomiast milczała, kurczowo trzymając
się mego ciała z oczami zaciśniętymi tak mocno jak się da.
-Przestań, przestań, przestań! – skamlała Marry.
-Przestań. – zaraz pisnęła Destiny.
Gdy sięgnęliśmy chmur, wyhamowałem… tak nagle, że wadery nie zdołały się
utrzymać i po chwili zawiśnięcia w powietrzu-zaczęły opadać. Teraz
darły się obie, machając łapami jak oszalałe próbując chwycić cokolwiek.
Pozwalałem, aby chwilę tak spadały, po czym sam rzuciłem się w dół.
Złapałem Destiny, która zaraz przywarła do mnie jak czepiak do mamusi,
po chwili dogoniłem Marry i ją również uratowałem. Dalszą drogę w dół
odbyłem spokojnym truchcikiem. Ledwie spoczęliśmy na stałym gruncie, a
wadery padły na ziemię roztrzęsione i zdyszane. Ja natomiast stałem nad
nimi z okrutnym uśmieszkiem, jednak mój głos był niezmiernie
przyjacielski.
-To co? Dalej gramy nieczysto?
<<Destiny? Marry? Tylko nie bijcie xd>>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz