wtorek, 22 grudnia 2015

Od Toshiro do Riki

Nienawidzę wulkanów. Mówiłem już o tym?
Z daleka zawsze wydawały mi się piękne, pełne majestatu. A kiedy wypluwały z siebie lawę, gorącą, ognistą... Cóż, sztuka, nic dodać, nic ująć. Widziałem je co prawda wcześniej tylko raz, kiedy akurat przechodziłem obok krainy, gdzie znajdowała się ich cała masa. Zapragnąłem podejść do nich bliżej, jednak pilne zadanie do wykonania uniemożliwiło mi tą czynność.
Teraz, kiedy miałem wreszcie okazję obejrzeć je z bliska, straciły niemal cały urok. Czarna, chropowata skała, po której się wspinałem razem z Riki, boleśnie wbijała się w łapy, pozostawiając na nich piekące zadrapania. Niemiłosierny gorąc, jaki tu panował, znacząco utrudniał nasze zadanie, ciężko dyszałem, próbując złapać oddech oraz zachować równowagę.
- Uważaj, Tosh!- krzyknęła nagle wadera.
Kiedy się zamyśliłem, nieuważnie stanąłem łapą na miejsce, gdzie nie było się o co zaczepić. Straciłem oparcie i poczułem, jak zaczynam spadać w dół. Na szczęście, w ostatniej chwili złapałem Riki za ogon. Wilczyca syknęła, zapewne ciężko jej było utrzymać cały mój ciężar. Szybko wspiąłem się z powrotem, tym razem uważniej szukając miejsc do zaczepienia. Kilka kamyków stoczyło się w dół z głośnym chrzęstem.
- Dzięki- rzuciłem.
- Nie ma co- odparła samica.
Ruszyliśmy dalej, co jakiś czas przystając na chwilkę odpoczynku. Szczyt nadal wydawał się być bardzo daleko.
- Czy to nie dziwne, że nic nas nie atakuje?- zapytałem nagle.
- Hm... Możliwe, że same nie umieją się wspinać, a tym latającym trudno jest wylądować na skalistej powierzchni- mruknęła po chwili namysłu, jednak w jej głosie wyraźnie czułem zawahanie.
- Albo mają niezły ubaw z naszej wspinaczki- rzekłem.- I czekają, aż sami spadniemy.
- To nie wiedzą, z kim mają do czynienia!
Zaśmiałem się głośno. Miałem wrażenie, że w tej krainie to nienaturalne, jakby uznawane były tutaj tylko krzyki i warczenia.
Nagle zauważyłem, iż szczyt jest tuż przed nami, zaledwie kilka metrów. Co dziwne, im bardziej się zbliżałem, tym większą czułem...rozpacz. Śmiech zamarł mi w gardle, zapomniany jak odległe wspomnienia z czasów początku świata. Po chwili- z resztą bardzo dłużącej się- byliśmy jednak na miejscu. Ostrożnie wychyliłem łeb do krateru, szukając wzrokiem Sabera.
To, co zobaczyłem, z całą pewnością zapamiętam na całe życie. Ognista, krwistoczerwona lawa gotowała się w centrum okrągłego placu, zajmując jedynie jego cząstkę, choć osiągała imponujące rozmiary. Nie pamiętam, aby z bliska nawet ten wulkan wydawał się tak duży. Przy ścianach krążyły skrzydlate istoty, które wcześniej nas porwały z zakrzywionymi pazurami oblepionymi krwią. Niżej chodziły pozostałe Waru, powarkując na siebie nawzajem. Ich okrutne, pełne żądzy mordu ślepia zdawały się ogarniać wszystko wokół. Saber zaś...Wytężyłem wzrok i zakrztusiłem się: nasz towarzysz był cały poraniony, z licznych ran samca ciekły strugi czarnej krwi. Jego łapy wyglądały jakby maczane w lawie: pokryte były licznymi bąblami, całe czerwone, widać było nawet kawałki białych kości.
Ale zdecydowanie najstraszniejszym widokiem był ogromny stwór, siedzący dumnie po lewej stronie. Czarne ciało poczwary pokrywały liczne kolce, gdyby nie one, można by go wziąć za czarną powierzchnię wulkanu- tak samo jak ona, była gruba, chropowata i...niemal niemożliwa do przebicia. Ogon potwora, również najeżony ostrymi cierniami, przypominał węża- uśpionego, ale zdolnego w każdej chwili do błyskawicznego, śmiertelnego ataku. Ale to jego łeb budził największą grozę: paszcza, również wypełniona-dla odmiany białymi- kłami, zdawały się móc zacisnąć na dowolnym, choćby najtwardszym obiekcie i je zmiażdżyć. Mogłyby chyba nawet skruszyć każdy kamienny mur, czy ogromny diament. Długi, purpurowy język zdawał się badać otoczenie, szukając celu, który mógłby tylko kogokolwiek zabić. Oczy stwora zaś, wielki, krwistoczerwone ślepia, jak u reszty jego pobratymców, przywodziły na myśl śmierć i zniszczenie. Na ostatek dostrzegłem jego rogi- długie, zakrzywione i grube, mogące mnie nadziać na siebie i przebić na wylot w ciągu ułamka sekundy.
Mam być szczery? Na sam widok poczwary miałem ochotę uciec. Schować się gdzieś głębkowo i nie wychodzić...nigdy, przenigdy.
W tym samym momencie postać poczwary uległa lekkiej deformacji: zamiast łba smoka, stała się wliczą. Zdawało mi się, że skądś kojarzyłem tego...basiora. Przeszłość. Coś, co zrobiłem, co on zrobił. Coś, czego nie można wybaczyć.
Wyszczerzył kły- jestem całkowicie pewny, że w moim kierunku- i jego paszcza przybrała kształt łba węża, przebiegłego i gotowego udusić, ukąsić mnie w każdej chwili.
- Ta gadzina...- szepnęła Riki, patrząc z przerażonym, straszliwym zachwytem, a zaraz obrzydzeniem w stronę Waru- przybiera postać, jakiej w tej chwili boimy się najbardziej. Godzi strachy wrogów i stapia je w jedno.
- Ale jak domyślam się- odparłem, również cicho.- Jeśli chcemy uratować Sabera, musimy ją pokonać? Riki, to niemożliwe. Może... Damy radę odciągnąć jej uwagę? W tym czasie jedno z nas mogłoby złapać Sabera i...
W tym samym czasie ogromna bestia wydała z siebie przerażający ryk; zatrzęsła się cała ziemia, zaś ja i towarzysząca mi wadera runęliśmy w dół, prosto pod łapy jednego z Waru, który przypominał lwa.
Dopiero teraz- z pełną grozą- gdzie tak naprawdę jesteśmy. Opowieści z watahy, często opowiadane przy najróżniejszych wydarzeniach w Amfiteatrze, czy zabawach nocnych, przybrały realny kształt.
- Gorzej być nie mogło. Czemu Sabera zabrali akurat do niego?
Staliśmy zaledwie kilka metrów od Ferluna. Dopiero teraz zrozumiałem, skąd wzięło się wcześniejsze uczucie grozy.
I w tym samym momencie wszystkie Waru- jak to zwykle bywa w pszczelich rojach- rzuciły się, by ochraniać swoją ,,królową".
< Riki? Przepraszam, że tak długo czekałaś. Mamy jakiś plan? :3 >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT