W ośnieżone góry postanowiłem wybrać się, by znaleźć magiczny kwiat
kaliope. Daje on moc wskrzeszenia umarłych, a jego spożycie daje
możliwość wyleczenia się z najcięższych obrażeń. Pełen animuszu
spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy w ukochaną torebkę i ruszyłem w
drogę. Jako że podróż zacząłem wczesnym świtem na miejscu byłem koło
południa. Nic tak nie poprawia humoru jak samotna podróż w nieznane.
Jedyne, czego się obawiałem, to fakt, że legenda o ów kwiecie jest
wszechobecnie znana i każdy wie gdzie go znaleźć. Szczęście jedynie, że
niewielu w nią wierzy i jest w stanie ruszyć tyłek w celu jego
poszukiwań.
Ciemnoróżowa kita błysnęła gdzieś w oddali. Zmarszczyłem czoło i w
gniewie ruszyłem za nią. Miałem nadzieję, że nie zniweczy moich planów, a
przynajmniej nie ma tego w zamiarze. Podążałem jej tropem aż pod góry,
tam stwierdziłem, że żadna wspinaczka nie ma sensu. Przemieniwszy się w
śnieżną sowę, leciałem bezszelestnie ku górze. Nie była to sielanka,
zwłaszcza, że spokojna dotąd pogada zmieniła nastrój o 180 stopni.
Zerwał się porywisty wiatr i poczułem, że nie dam rady lecieć dalej.
Znalazłszy półkę skalną, osiadłem na niej. Wróciłem do swojej postaci
wilka i gdy już miałem dalej się wspinać, coś ze świstem przeleciało
nieopodal mnie.
- Smocze jajo! – krzyknąłem w myślach. Nie miałem pojęcia jak ktoś mógł
to zrobić, a tym bardziej po co, ale byłem pewien jednego: nie pozwolę
na taką samowolkę. Fakt, że ów jajo było cenne i zniszczenie jeszcze
cenniejszej zawartości jest nie do przyjęcia oraz to, że wredna różowa
kita celowała nim we mnie rozjuszyły mnie do granic wytrzymałości.
Skoczyłem raz i drugi. Za trzecim przygniotłem kupę puchu do ziemi.
Wyrwała się, ale to nie był koniec walki, przynajmniej nie dla mnie.
Dorwałem ją po raz kolejny po chwili pogoni. Nie dawała za wygraną ani
nie szukała wytłumaczeń, zresztą podobnie jak ja. Kąsała mocniej za
każdym razem i zdawało się, że w jej oczach można było zobaczyć, prócz
niezmierzonych pokładów agresji, nieco zdziwienia. Miałem wrażenie, że
nie było to zdziwienie spowodowane jedynie nieoczekiwaną napaścią z
mojej strony. Być może rzut jajem był zamachem na mnie, a wadera miała
wrażenie, że było on celny?
Zażartą bójkę przerwał przeraźliwy ryk. Zgodnie zwróciliśmy łby ku
niebu, a naszym oczom ukazał się potężny smok. Nie byle jaki, lecz smok
lodu! Jedna z najpotężniejszych bestii, jakie stąpają po ziemi. Wadera
momentalnie zakończyła walkę, jakby widok smoka zaintrygował ją
nieporównywalnie mocniej, jakby wypatrzyła w nim swą potencjalną ofiarę.
Zadarła łeb ku górze i zawyła donośnie, by zwrócić na siebie jego
uwagę. Smok nie pozostał obojętny i po chwili ruszył na waderę. Zdaje
się, że to jego bądź jej jajo wilczyca zrzuciła w przepaść. Wziął
głęboki wdech i zaczął ziać, jednak nie ogniem, jak większość smoków, a
szronem. Wilczyca zrobiła unik, a gdy smok właśnie odbijał się od ziemi,
wskoczyła na jego grzbiet, próbując wbić pazury i kły w jego twarde,
zlodowaciałe cielsko.
<Otsune?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz