Erynia miotała się, pokrzykując przerażająco, lecz gdy przyłożyłem jej
lodowe ostrze do gardła umilkła natychmiast. Teraz to ja spoglądałem na
nią z wyższością, podczas gdy płonące wściekłością oczy jakby wygasały,
stłumione uległością. Znała moją siłę, wiedziała, iż godny ze mnie
przeciwnik i nie zawaham się zbrukać lodu krwią. Ta świadomość
napełniała mnie miłym uczuciem.
-Dobra, trzeba znaleźć Twoją mamę. – powiedziała Mavis.
Zwróciłem się przodem do wadery. Ma uwaga legła na ranach, ciągnących
się niemal przez całą długość tułowiu Mavis. Rany nie były zbyt
głębokie, jednak obszerne i choć nie krwawiły obficie to na pewno
sprawiały ból i aż prosiły się o zakażenie. Mając przed oczami ten widok
bezwiednie wstrzymałem oddech. Czyn ten był gwałtowny-odgłos
przerywanego oddechu wyraźnie dotarł do uszu mojej towarzyszki. Zwróciła
ku mnie wzrok.
-Jesteś ranna. – sapnąłem, uważnie lustrując obrażenia.
Mavi skinęła głową, pozwalając by na jej pyszczek wstąpił grymas bólu.
Zbliżyłem się do przyjaciółki, chcąc pomóc, choć nie do końca
wiedziałem, w jaki sposób. Nie byłem ani medykiem ani uzdrowicielem,
poza tym w piekle mało co będzie odpowiednie do opatrzenia takich ran.
-Spokojnie, Vin, zaraz się uleczę. – zapewniła, dotykając łapą krwawej szramy. – Muszę tylko… trochę się rozluźnić.
Sapnęła, próbując uleczyć obrażenia za pomocą magii. Podobnie do mnie,
była zmęczona zaistniałą sytuacją. Tułaczka przez piekło, walki,
więzienie… ta dziura naprawdę wysysała siły życiowe. Jak w takiej
sytuacji może być zrelaksowana?
-Może mogę jakoś pomóc? – mruknąłem, nie chcąc wytrącić Mavi ze skupienia. – Na przykład… mogę cię dopingować!
Jeżeli tylko odskocznia od stresu pomoże to będę choćby tańczył walca
sam ze sobą w sercu piekła, byleby Mavi się uśmiechnęła i tym samym
wróciła do zdrowia.
-Da-waj Mavi! Da-waj Mavi! – skandowałem półgłosem, tupiąc łapami w
posadzkę, w rytm wymawianych sylab. – U-da się! U-da się! Walcz, Mavi,
walcz!
Szczerozłote ślepia spojrzały na mnie, unosząc ponad sobą brwi w geście
zdziwienia. Posłałem waderze niewinny uśmieszek, jednocześnie zamiatając
ogonem powietrze, jednym słowem: robiąc wszystko, by moja pozytywna
energia przeszła na towarzyszkę. Szczerze to nie miałem pojęcia, skąd ta
radość się we mnie pojawiła. Od tak, potrafiłem psocić będąc rannym,
styranym, stojącym gdzieś w czeluściach podziemi. Potrafiłem jak gdyby
nigdy nic stanąć przed Mavi i być beztroskim szczenięciem. Bez
skrępowania robić coś, co daje mi uciechę, nie ważne, jaka nie byłaby to
głupota. Dawała mi poczucie, iż wszystko jest w porządku, bylebyśmy
tylko byli razem. Ten uśmiech, którym właśnie ją obdarzam, te zamaszyste
ruchy ogonem, te wesołe rytmy płynące z mych ust... to dzięki niej. Czy
dałbym radę, wyruszając do piekła samemu? Bez oparcia, jakie dajemy
sobie nawzajem?
Mavis pokręciła łebkiem, nieco zaciskając usta, mimo to uśmiechnęła się.
Jakby patrzyła na hardego szczeniaka, który swym optymizmem twierdzi,
iż może zmienić świat. Na ciemnym futrze pokrywającym łapy wadery
odznaczyły się jaśniejsze refleksy. Magiczna mgiełka przesunęła się z
kończyny na krwawe rozdarcia, wnikając w głęboki szkarłat, rozjaśniając
go na zdrowy róż zagojonej skóry. Po obrażeniach zostały tylko blade
nicie blizn okryte puszystym, beżowym futrem. Mavi strzepnęła z sierści
grudki zaschniętej krwi, spojrzała n mnie z uśmiechem i rzekła z
wdzięcznością:
-Dziękuję ci za doping, Vincent. To naprawdę mi pomogło.
Machnąłem na tą łapą, jakoby moje zachęty odegrały w uzdrawianiu
niewielką rolę. Wilczyca jednak pokręciła głową na mój gest, dając do
zrozumienia, iż to ma zasługa.
-Widzę, że już czujesz się lepiej. – przerwałem niemą dyskusję. – To co? Możemy ruszać?
Wyprostowałem się, zaraz jednak poczułem ogień, który, niby sprowokowany
mym ruchem, na nowo zaczął kąsać przeorany szramami grzbiet.
Zaskamlałem cicho, garbiąc się by nie rozjuszać piekielnej bestii.
Erynia uśmiechnęła się z lodowym ostrzem przy gardle.
-Och… - wydukała Mavi. Jednym susem była przede mną, oglądając
obrażenia. – Och, Vincent, dlaczego nic nie mówisz? Czekaj, zaraz będzie
po wszystkim.
Przemawiała w sposób łagodny, budujący, a jednocześnie tak pewny swego,
iż nie potrafiłbym nie uwierzyć słowom wadery. Ostrożnie dotknęła
piekielnych rany, co zaraz odczułem z podwójną siłą. Zdawać się mogło,
iż na mym ciele płoną języki ogna, mimo to zacisnąłem szczeki i
pozwoliłem robić Mavi, to co miała zrobić. Zaraz przyjemny chłód
zastąpił drażniący dotyk, tłumiąc nienasycony żar i przynosząc ulgę.
-Gotowe. – poinformowała wilczyca, gdy bruzdy się zasklepiły. – Te blizny również powinny zniknąć za jakiś czas.
-Uch, od razu lepiej. – westchnąłem, mogąc w końcu pewnie wyprostował plecy.
Erynia prychnęła z goryczą, widząc jak krwawe pręgi, którymi ozdobiła
moje ciało, zniknęły bezpowrotnie. Ciepło spojrzenia jakim obdarzyłem
Mavis zgasło w jednej chwili, gdy zwróciłem wzrok na Piekielną Siostrę.
-Więc mówisz, że tutaj znajdę moją mamę? – zwróciłem się do bestii,
niemal warcząc w jej stronę. Nie pozostała mi dłużna, również fuknęła w
bezsilnym gniewie.
-Tak, gdzieś tutaj powinna siedzieć.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Sala była dość duża jeśli chodzi o
szerokość, natomiast patrząc w górę nie było się w stanie dostrzec
sufitu-jakby przestrzeń nad mani była czarną pustką, do której wyciągały
się cztery, białe kolumny by zaraz zniknąć w jej nicości. Ściany
złożone w sześciokąt, zdobione wyrytymi weń wzorami, które nie miały
żadnego, wielkiego znaczenia: zygzaki, pętle, krzyżujące się linie,
zawijasy na kształt pnączy. Od czasu do czasu drobne znaczki, zapewne
runiczne. Posadzka wykonana z kamienia odznaczała się chłodną barwą
błękitu. Całość oświetlały pochodnie rozstawione w dość dużej
odległości, przez co pewne skrawki pomieszczenia mieniły się żywą
czerwienią, a reszta tonęła w cieniu. Na każdej z trzech ścian naprzeciw
nas widniały prostokątne, całkowicie czarny otwory-drzwi, prowadzące do
niewidomo gdzie. Ponownie spojrzałem na Erynie, nie obdarzając jej ani
krztą zaufania.
-Jesteś pewna, że dobrze trafiliśmy? – zapytałem, lustrując to Piekielną
Siostrę, to stworzone z nicości przejścia. – Czy aby, wchodząc tam, nie
zatracimy się w lodowatą próżnię?
Zacisnęła kły, przeszywając mnie jadowitym wzrokiem płonących oczu. Nic sobie nie robiłem z tej groźby.
-Zaprowadzą was prosto do miejsca, w którym odnajdziecie swoich bliskich. – zasyczała.
Mavis wpatrywała się w pustkę tajemniczych bram. Posłała mi niepewne
spojrzenia. Ja również nie byłem przekonany, czy aby Erynia mówi prawdę.
-Które drzwi?
-Środkowe. – odparła, młócąc niemrawo skrzydłami. – Wykonałam swoje zadanie. Uwolnij mnie.
Krótką chwilę stałem w bezczynności, ignorując żądanie Erynii. Następnie
skierowałem wzrok na środkowe przejście i podszedłem do niego. Mavi
ruszyła za mną, zerkając za siebie, na bestię nadal skrępowaną lodowymi
ostrzami. Stanąłem przed czarną ścianą. Z bliska zdawała się falować i
uciekać z wyznaczonych konturów. Wymieniliśmy spojrzenia.
-Nie próbuj żadnych sztuczek. – ostrzegłem Erynię, uwalniając ją.
Błoniaste skrzydła zatrzepotały niezgrabnie. Kolący uszy skrzek odbił
się echem od białych ścian, gdy Piekielna Siostra rzuciła w nas
przekleństwem po raz ostatni i zniknęła.
-Jesteś pewien? – zapytała Mavis, stajać tuż koło mnie, na tyle blisko, byśmy stykali się bokami.
Wziąłem głęboki wdech, patrząc z trwogą w nicość drzwi do niewiadomej.
Sięgnąłem łapą po łapę Mavi i chwyciłem ją mocno. Uśmiechnąłem się do
przyjaciółki uśmiechem ciepłym i niezłomnym jak nigdy dotąd, choć oczy
me napełniał lęk i niepewność. Odparła tym samym gestem, równie
przyjacielskim i równie niespokojnym.
Wkroczyliśmy w chłód…
<Mavis? Czy Erynia dobrze nas poprowadziła?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz