poniedziałek, 14 sierpnia 2017

"Vincent poznaje uroki teleportacji" – opowiadanie konkursowe (Bezdroża)

W takie dni jak ten wysyłałem ku niebiosom stokrotne podziękowania, skierowane do bogini Mizu za dar, jakim jest woda.
Słońce w swej potężnej, letniej formie zsyłało na ziemię niewyobrażalną spiekotę i porażającą ślepia jasność. Zupełnie jakby Musuko, tknięty młodzieńczym kaprysem, chciał sprawdzić wytrzymałość termiczną wilczych ciał lub ukarać nas za jakąś niezauważalną drobnostkę, wszak wiadomym jest to, iż władca ognia istotą jest nieprzeciętnie wrażliwy na punkcie własnego ego. Nie mówiłem tego głośno, a i miałem nadzieję, że patroni nie posiadają mocy czytania w wilczych umysłach. Inaczej mógłbym ściągnąć na watahę suszę tysiąclecia...
Po wypełnieniu obowiązków dnia codziennego udałem się nad Wodospad Mizu, by móc spokojnie oddać się beztroskiemu lenistwu, po szyje zanurzony w przyjemnych wodach akwenu. Pozwalałem letniej cieczy oplatać me ciało, przynosić ukojenie zgrzanemu organizmowi. Westchnąłem rozkosznie, wypełniając płuca rześkim, wilgotnym powietrzem, charakterystycznym dla okolic ów wodospadu. Za towarzysza służył mi jedynie subtelny szum opadającej wody. Ciszę wokół zakłócał nikły szelest liści oraz rytmiczne stukanie pracowitego dzięcioła. Gdzieś w oddali ściółka poruszyła się pod wpływem kroków jakiegoś zwierzęcia.
Zamrużyłem głowę, odcinając się od tych wszystkich dźwięków; tylko chlupot wody, teraz stłumiony i jakby odległy odsuwał wrażenie, iż krążę w bezkresnej, wyjątkowo przyjaznej nicości. Machnąłem łapami, sięgnąłem dna. Drobne kamyczki, w głównej mierze białe, stykały się ze sobą, chrobotały opieszale, gdy gwałtowniejszym gestem wprawiałem je w ruch. Przez chwilę krążyłem po kamienistym spodzie jeziorka, lustrując z uwagą leniwie poruszające się odłamki skał. Wypuściłem nosem kilka bąbelków powietrza, obserwowałem ich wesoły taniec w wodnej toni, patrzyłem, jak kierują się na powierzchnie. Podążyłem za nimi. Gładko przebiłem taflę, gdzie przywitał mnie jasny blask słoneczny. Spojrzałem w górę na płonącego olbrzyma. Musiałem mocno zmrużyć oczy, by promienista kula nie podrażniała mych źrenic. Zastanawiałem się, czy Musuko patrzy teraz na mnie i krzywi się, świadom, iż przechytrzyłem jego upał.
Moją uwagę zwrócił charakterystyczny trzask gałązek przygniecionych nieostrożną łapą. Zwróciłem wzrok w stronę rosnących nieopodal chaszczy, dostrzegając sylwetkę wywołującego hałas stworzenie. Nieznajomy umknął za pobliskie drzewo.
– Hej! – zawołałem – Kto tam jest?
Wyszedłem na brzeg, otrzepałem futro z wody, czyniąc je sterczącym na wszystkie strony. Ostrożnie podszedłem do połaci zieleni, w którym krył się obcy mi osobnik. Węszyłem wokoło, próbując wyłapać woń nieznajomego, lecz moje nozdrza nic szczególnego nie wyłapały. Nieco nie to zaniepokoiło. Czyżbym miał przywidzenia?
– Przyszedłeś popływać? – nadałem mojej wypowiedzi przyjacielski ton – Nie dziwię się, dzisiejszy upał to jakiś koszmar. – Rozejrzałem się wokoło. Nadal nic. – Nie masz się czego obawiać, nic ci nie zrobię.
Delikatne poruszenie. Między pniami zakołysał się długi, gruby, niezwykle puszysty ogon, którego jasna barwa przywodziła na myśl pierwszy, zimowy puch. Końcówka kociej, ja zdążyłem zauważyć, kity uniosła się lekko, kształtem przypominając haczyk. Dobiegł mnie subtelny chichot. Wtem postać skoczyła. Śnieżnobiały kot przeleciał tuż nad moją głową, po czym z niesłychaną wręcz gracją opadł na ziemię. W chwili, gdy mocarne łapy zetknęły się z podłożem, pod osobnikiem rozbłysł krąg, swym obwodem sięgającym również mnie. Patrzyłem osłupiały, jak wewnątrz koła materializuje się róża kierunków, kręcąc się z prędkością, za którą nie nadąża wilcze oko. Po krótki chwili strzałka zatrzymała się gwałtownie, wskazując dużą literę N. „Północ” – zdążyło przejść mi przez myśl, gdy utworzony krąg począł jaśnieć, aż w końcu zalał wszystko wokół boleśnie rażącą poświatą. Przez minimalnie uchylone powieki mogłem dostrzec zarys malujących się od środka wielkiego kompasu dróg, które następnie rozchodziły się w cztery strony świata: zachód, wschód, północ i południe. Patrzyłem na to wszystko, nie mogąc pojąć, co wyczynia się tuż pod moimi łapami. Wokoło jęły dziać się rzeczy jeszcze dziwniejsze. Agresywny wiatr uderzył we mnie z taką siłą, iż omal nie straciłem równowagi; momentalnie poczułem nieprzyjemne ukłucia, uwieranie, by po chwili zorientować się, iż to piach łupie w moje ciało. Piach? Rozejrzałem się na tyle, na ile pozwalały mi przymknięte oczy. Las, Wodospad Mizu, cały teren watahy zagrzebany był pod tonami złocistych ziaren, zmieniając krajobraz na martwą pustynię targaną agresywnym wichrem. Wydmy wznosiły się kilka metrów wzwyż, kryły sobą wszelaką roślinność. Nawet wodospad przegrał walkę z piętrzącymi się pagórami piachu. Powietrze było suche, jakby pazerna pustynna aura wyssała z atmosfery najdrobniejsze drobinki wody. Każdy oddech sprawiał trudność; miałem wrażenie, że przez moje gardło przesypuje się piasek, by osiąść w płucach, chrobocząc przy każdym ruchu.
– Co do... – wycharczałem – Co ty...?
Kolejny podmuch prawie powalił mnie na ziemię. Próbowałem dostrzec w piaskowej zawiei postać białego kota. Jasna sylwetka machała do mnie łapą, zachęcała, bym podszedł bliżej.
Nie zdążyłem zrobić kroku. Nie zdążyłem nawet nic powiedzieć.
Wicher dął potężnie, złote drobiny zawirowały w powietrzu, kalecząc mój grzbiet, łapy, pysk. Runąłem na ziemię, zawieja pchała me ciało przez kilka metrów w przód, na środek róży kierunków, między wszystkie cztery drogi. Podłoże rozstąpiło się; szrama powstała w gruncie przypominała ranę wyciętą tępym narzędziem–nierówną i postrzępioną. Bruzda rozbłysła jak uprzednio tajemniczy krąg, by rozewrzeć się na tyle, by pochłonąć mnie całego. Nie byłem w stanie ci zrobić. Ziemia pode mną zniknęła.
Przez moment wszystko wirowało. Nie było niczego i było wszystko: obrazy wiły się i mknęły tak szybko, iż całość zlewała się w jedną, niewyraźną masę. Wokół mnie szumiał jakby wiatr, zagłuszał nawet łomot przerażonego serca. Opadałem w tej chaotycznej brei, aż pode mną rozbłysło światło...
... by pochłonąć mnie i zgasnąć tak niespodziewanie, jak się pojawiało...
Coś szturchnęło mnie w bark, delikatnie i jakby z przestrachem. Niepewne łapy stawiały kroki wokół, ktoś przyglądał się mi z wyraźną uwagą. Kolejny dotyk, teraz nieco odważniejszy. Łagodne słowa:
– Hej, wszystko w porządku?
Leżałem na twardej ziemi. Gleba była wyschnięta i pokrywa niewielką warstewką piachu. „Eh, piach...” –
pomyślałem cierpko, odtwarzając w pamięci złote wydmy i srogi wicher, zamieniające terytorium watahy w martwy krajobraz pustyni.
Strzygnąłem uchem, gdy kolejne słowa rozbrzmiały tuż przy mojej głowie:
– Spokojnie, nic ci nie grozi. – Osobnik wydał się rozbawiony faktem, iż wciąż trwam nieruchomo. – Nie zjem cię. Możesz wstać? Nic cię nie boli?
Otworzyłem oczy. Dostrzegłem dwie, mocne, kocie łapy, stojące tuż przed moim nosem. Kończyny pokrywało krótkie, acz gęste, płowe futro, gdzieniegdzie pokryte nieregularnymi cętkami o ciemniejszej tonacji. Podniosłem nieco głowę.
– O, żyjesz! – zaśmiała się.
Okrągłe, szmaragdowe ślepia patrzyły na mnie radośnie, życzliwe skierki błyszczały w pionowej źrenicy. Koci pysk rozciągał się w uśmiechu. Powoli podniosłem się do siadu, z ulgą zauważając, iż nie odniosłem żadnych ran. Zwróciłem wzrok na płową kocicę, lustrując ją dokładnie. Była sporych rozmiarów, z wyglądu przypominała pumę, choć porozrzucane byle jak po futrze cętki kłóciły się z tym stwierdzeniem. No i nie wyglądała zbyt wrogo.
– Myślę, że nic mi nie jest – mruknąłem, bacznie obserwując nieznajomą – Kim ty jesteś? I... skąd się tu...
Objąłem wzrokiem teren, a to, co ujrzałem sprawiło, iż znów miałem wrażenie, jakby me płuca wypełnił duszący piach. Wszędzie, jak okiem sięgnął, rozciągał się jałowy, niemal płaski teren pozbawiony trawy, szary, pylisty. Tylko nieliczne, uschnięte krzewy i karłowate, umierające drzewa odznaczały się na tle nieurodzajnego podłoża. Z nieba lał się żar, słońce stało wysoko na firmamencie. Pomyślałem z przestrachem, że Musuko rzeczywiście usłyszał moje narzekania na spiekotę i postanowił ukarać niewdzięczne wilki za obrazę jego majestatu. Zaraz jednak odrzuciłem tę koncepcję, gdyż powrócił obraz róży kierunków oraz śnieżnobiałej postaci, niewątpliwie będącej dużym kotem...
Spojrzałem na nieznajomą kocicę, cierpliwie czekającą, aż powiem coś więcej. Cofnąłem się o krok. Uśmiech samicy zmalał nieznacznie.
– Coś nie tak?
– Kto ty jesteś? – wydukałem – Gdzie ja jestem?
Na powrót ukazała pełny uśmiech, który był chyba jej naturalnym wyrazem twarz.
– Nazywam się Płowa Cętka, ale śmiało możesz mówić mi Płowa albo Cętka. A to miejsce – zatoczyła łapą okrąg, obejmując teren dookoła. – to Bezdroża.
– Bezdroża? – Jakby mnie oświeciło. Kompas, cztery strony świata, cztery drogi... – Czy to przez to, że wiatr przesunął mnie na środek róży, między wszystkie drogi... to przez to trafiłem tutaj?
– Fajnie to brzmi – stwierdziła beztrosko.
– Nie, nie brzmi! – uniosłem się – Co to w ogóle... – Począłem krążyłć w tę i nazad, rozmyślając nad obecną sytuacją. – Nic nie rozumiem. Ta cała akcja z tym wielkim kompasem, kierunkami, wiatrem, białym kotem...
– Hej, hej! – Płowa Cętka zastąpiła mi drogę. – Wilku, spokojnie, bo ci się mózg przegrzeje i para wyleci uszami. Po kolei. Jak się nazywasz?
Usiadłem na pylistej ziemi. Wziąłem dwa oddechy niezbyt przyjemne powietrza, po czym skupiłem się na uśmiechniętej mordce Płowej. Szczery uśmiech i jasne ślepia działały pokrzepiająco. Jakby nic złego się nie działo, mimo iż obydwoje siedzieliśmy na środku niczego.
– Jestem Vincent, członek Watahy Porannych Gwiazd. Delta, wojownik i opiekun szczeniąt. – wyrecytowałem.
– Zawsześ taki rzeczowy? – zaśmiała się – Mogę ci mówić Vin? Albo Vinnie?
– Tak, tak, jak sobie chcesz. Mogę się teraz dowiedzieć, czemu ja, czemu tu i czemu w ogóle?
– Oczywiście. – zabrzmiała nieco poważniej – To ja cię tu ściągnęłam.
Wypowiedziała to bez krzty zawahania, jakby nieświadoma tego, iż ten fakt może mnie zdenerwować. Zamilkła, wyczekując reakcji, która przyszła po krótkiej chwili, gdy już przetrawiłem informację, iż to ona, pod postacią białego kota, przywołała piaskową zawieję i teleportowała na te całe „Bezdroża". Spiąłem mięśnie.
– Po co? – mruknąłem przez zaciśnięte zęby.
Patrzyłem na kocicę, czując rozdrażnienie, które rozlewało się nieprzyjemnym ciepłem po całym organizmie. Płowa trwała moment bez słowa, podczas gdy wyraz jej twarzy zmienił się gwałtownie, co wywołało u mnie niepokój. Szeroki uśmiech zniknął nagle, przybierając postać napiętej, niemal gniewnej miny. Szmaragdowe oczy utraciły nieco blasku, źrenica zwęziła się. Puchaty ogon zakołysał się w nerwach, wzbijając w powietrze zaległy na ziemi pył. Wyglądała poważnie, wręcz srogo, jakby w ciągu sekundy przybyło jej kilka lat i setki doświadczeń.
– Ferlun.
Słowa Płowej Cętki sprawiły, że drgnąłem w bezwiednym odruchu. Znów zapadła krótka cisza. Pełne napięcia milczenie.
– Ferlun? – Nie kryłem zdziwienia. – Że tutaj?
Pokręciła głową.
– Nie. Nie osobiście. – Choć nagle wezbrała w niej powaga, dałem radę wychwycić nutę nonszalancji w głosie Płowej, lecz była ona zbyt nikła, bym znalazł w niej otuchę. – Ale przysłał swych sługusów, Waru. Myślę, że są to kreatury dobrze ci znane, prawda, Vinnie?
– Niestety... Płowa, ja dalej nic nie rozumiem. Znaczy, zgaduje, że jestem tutaj, żeby się z nimi rozprawić, tak?
Uśmiechnęła się finezyjnie, dzięki czemu znów ujrzałem w niej kotkę sprzed kilku minut. Swoista aura wesołości odeń płynąca nieco rozwiewała szary obraz rzeczywistości.
– Jesteś bystry. – stwierdziła pogodnie – I masz trochę racji. Chcę, żebyś mi pomógł. Ale samo pozbycie się wroga nie wystarczy. Widzisz... – Wstała. Objęła pustkowie wzrokiem, a w ślepiach kocicy pojawiło się coś na wzór troski. Westchnęła, uśmiechając się szerzej. – Jestem strażniczką tego miejsca. Bezdroża to mój dom i niejako królestwo. Wiem, że nie wyglądają zbyt atrakcyjnie, zdaje się, iż takie pustkowie nie jest warte ochrony, prawda?
Skinąłem niepewnie głową. Na twarzy Płowej zagościła nuta dumy; patrzyła na mnie nieco pobłażliwie, jakby chciała powiedzieć: „Och, ty głupiutki, niewiedzący nic wilczku.". Zaraz postanowiła mnie uświadomić.
– Bezdroża są swego rodzaju środkiem, jak zdążyłeś zauważyć – tłumaczyła cierpliwie – Znajdują się między wszystkimi drogami. Łączą je. Mogą poprowadzić wędrowca dokądkolwiek, jeśli tylko będzie wiedział, jak iść.
– Aha. Chyba zaczynam rozumieć.
– To nie wszystko – rzekła. Odwróciła wzrok, patrząc na płytki dołek, jaki właśnie wykopała pazurem. Wyglądała na zażenowaną. – Jestem, a raczej... byłam posiadaczką przedmiotu o nazwie Biały Kolec. To magiczne narzędzie, które pozwala otwierać portale do każdego istniejącego świata. Jednak jest pewien haczyk, każde otworzenie portalu bowiem kosztuje użytkownika część energii. Mnie to nie robi problemu, ale dla istot obdarzonych mniejszą mocą, jak ty czy nawet Waru, może to stawić spory kłopot. Straciłam go niedawno. Waru wiedziały, że go posiadam i zorganizowały zasadzkę! – Kocie szpony gwałtownie zatopiły się w ziemi. Płowa westchnęła: – Wybacz, nie powinnam się tak unosić. Po prostu nie mogę uwierzyć, że te cieniste pokraki były zdolne mnie pokonać.
– Też bym się wkurzył – próbowałem ją pokrzepić – Płowa Cętko, co oni zamierzają zrobić?
Minimalny uśmiech gościł na jej pysku, czułem jednak, iż nie wyraża on radości, a raczej próbuje przekonać nas o tym, że sytuacja nie jest tak beznadziejna, jaka w rzeczywistości jest.
– Z tego, co wiem – zaczęła – planują przedostać się do miejsca, w którym ukrywa się Ferlun. Potem zamierzają otworzyć kolejne dwa portale. Obydwa na terenie twojej watahy, Vin.
Czułem pętle zaciskającą się na mojej szyi. Przez chwilę nawet wstrzymałem oddech.
– Gdzie?
– Podziemny Labirynt, tylko tyle się dowiedziałam – W jej głosie wyczułem gorycz. – Nie wiem jednak dlaczego akurat to miejsce.
– Ale ja wiem...
Zielone oczy kocicy rozszerzyły się; Płowa patrzyła na mnie pytająco, ja natomiast analizowałem zebrane informację, by w końcu wysnuć tezę, która an trochę nie napawała mnie optymizmem.
– Jest pewna legenda – zacząłem – Mów o tym, iż w najgłębszych grotach Labiryntu spoczywa „rzecz”, która być może jest w stanie zabić Ferluna. Podobno należała do samej Ramzy. Jeśli to prawda, że ten przedmiot istnieje... – Zawiesiłem głos, patrząc ponuro na towarzyszkę. Skinęła głowa, doskonale rozumiejąc powagę sytuacji. Mimo to dokończyłem zdanie, przez co wszystko nabrało złowrogiej realności: – Ferlun i Waru chcą zdobyć ten przedmiot, byśmy nie mieli możliwości pozyskania potężnej broni, gdy przyjdzie mu zaatakować. Psia krew! – warknąłem – A tyle czasu nie było o nim słychać...
– Niestety, być może planował to od dawna, dlatego do tej pory nie atakował – zauważyła Płowa – Żeby uśpić waszą czujność. Ale! – rozpromieniła się nagle – Ja ich wyczaiłam!
Zdumiewające dla mnie było to, jak szybko kotka zmieniała swoje nastawienie. W jednej chwili potrafiła być uśmiechnięta, zaraz poważna, by przejść w lekki niepokój i na powrót stać się radosną. „Zmienna niczym kierunek wiatru.” – przeszło mi przez myśl. Być może ma to jakiś sens, patrząc na to, kim jest.
– Uznałam, że będziesz dobrym kandydatem na mojego pomocnika – podjęła – Jako strażniczka tego miejsca, potrafię nie tylko ściągnąć tu określoną osobę, czy doskonale odszukiwać interesujące mnie portale, czy nawet j wymazywać. Umiem także przechodzić do wybranych światów, mam do nich wgląd. A wasze terytorium lubię wyjątkowo. – Puściła mi oczko. – Widziałam wiele twoich wyczynów.
Położyłem uszy.
– Mam nadzieję, że trochę bardziej chwalebnych, niż te, które mam teraz w głowie.
– Oczywiście – stłumiła chichot – Inaczej nie ciebie bym wybrała. Ale wróćmy do meritum – znów spoważniała w ciągu sekundy. – Zależy mi na dyskrecji, z resztą mój plan nie zakłada więcej niż dwoje osobników. Pytaniem jest, czy ty się tego podejmiesz.
– Jak najbardziej! – Nie wahałem się ani chwili. – Jestem wojownikiem, moim zadaniem jest obrona watahy za wszelką cenę. Powiedz mi tylko, co mam robić.
Mój zapał wyraźnie ją ucieszył. Rozglądnęła się czujnie, upewniając, że nikt nas nie widzi, po czym skinęła głową w stronę jednego z pobliskich, niemal martwych drzew. Żwawo ruszyła we wskazany kierunek. Uczyniłem to samo.
– Patrzy pod łapy – ostrzegła – Gdzieś tu powinien być portal.
– Jak on wyg... – Słowa ugrzęzły mi w gardle, gdy przednie kończyny straciły kontakt z podłożem. – Aaah!
Niewielka szczelina niewyróżniająca się na tle spękanej od żaru ziemi nagle rozbłysła niczym reflektor i rozszerzyła jak wielorybia paszcza. Górna część mojego tułowia runęła w dół; napiąłem mięśnie tylnych łap, w rozpaczliwej próbie utrzymania się w tym wymiarze, lecz ciężar ciała ciągnął bezlitośnie w niezbadaną przepaść. Pazury żałośnie sunęły po pylistym gruncie.
– Uważaj! – krzyknęła Płowa Cętka.
Czułem, jak mój żołądek wywija salto. Zawisnąłem głową w dół. Bolesny chwyt kocich zębów zacisnął się na moim ogonie. Zaskomlałem, czując jakby moje kręgi u nasady ogona rozciągły się i miały zaraz pęknąć. Świat wokół mnie falował i zmienił się bardzo szybko. Znów ta bezkształtna masa krajobrazów, którą spotkałem podczas teleportacji na Bezdroża. Znów ten przeklęty szum. Czułem gorzki smak żółci na języku. Zaraz zwymiotuje...
– Wciągnij mnie! – zawyłem.
Ogon omal nie odłączył się od kręgosłupa, ale kocica zdołała wciągnąć mnie z powrotem.
– Byłeś blisko. – Poklepała mnie po grzbiecie. – Jednak poszukiwany przez nas portal jest kilka metrów dalej. Niesamowite, zwykle przejścia między światami nie występują tak blisko siebie. Masz smykałkę do zjawisk wyjątkowych.
Bąknąłem słabe „dzięki” i leżałem przez chwilkę, uspokajając rozemocjonowany żołądek. Nie minęła minuta, już byłem na nogach, choć niewątpliwie drżące łapy chciałby jeszcze trochę poleżeć.
– A ty nie umiesz przypadkiem lewitować? – zauważyła bystro.
– To była chwila... – mruknąłem – Nie było czasu na reakcję. Chodźmy już do tego właściwego portalu...
Nie chciałem skakać. Naprawdę nie chciałem. Zmusiłem się jednak do kolejnej podróży, wszak od mojej obecności zależy dość sporo, a innej drogi nie ma. Zamknąłem więc oczy i z małą pomocą Płowej wskoczyłem do portalu. Już wiem, czym będę określał mój znienawidzony rodzaj transportu...
Szczelina w ziemi wypluła mnie tuż pod dorodną sekwoją, przez co omal nie rozkwasiłem nosa o pień drzewa. Moment później obok mnie pojawiła się Płowa.
– Nie było tak źle, co, Vinnie? – mówiła szeptem, przez co i ja ściszyłem głos.
– Lepiej niż za pierwszym razem. Waru są gdzieś tu blisko?
Skinęła głową. Znów ta powaga w oczach, które dopiero co się śmiały. Taka zmienność nieco mnie peszyła.
– Musimy uważać. Idziemy pod wiatr, żeby nas nie wyczuli, to chyba oczywiste. Brzuchy nisko, uważaj na kroki, żadnego hałasu, kryj się za każdą gęstwiną. Jeśli jakikolwiek Waru cię dostrzeże, unicestwiaj go szybko i w miarę cicho, nim zdąży zawiadomić resztę o naszej obecności. – Mówiła iście autorytatywnie; nie śmiałem wznieść przeciw. – Gdy dotrzemy na miejsce, powiem ci, co dalej. Trzymaj się z tyłu, krocz po moich krokach. Jasne?
– Jak słońce.
– A właśnie, Vin – dodała, nim poczęliśmy iść – Musisz mi zaufać. I nie wahać się przed podejmowaniem działania. Nie możemy sobie pozwolić na błędy. – Choć brzmiała rzeczowo, to przemawiała z troską godną starszej siostry. Jednocześnie słowa Płowej wzbudziły we mnie niepokój. – Obiecuje, że nie pozwolę, byś odniósł jakiekolwiek rany. Wrócisz do domu cały i zdrowy, gdy tylko odzyskam Biały Kolec.
– Wiem. Ufam ci. I trzymam za słowo.
Ruszyliśmy.
Olbrzymie sekwoje robiły piorunujące wrażenie. Słyszałem nie jedno o tych drzewach. O tym, że są tak wielkie, iż swym czubkiem sięgają chmur, że mają pnie tak grube, iż można w nich wydrążyć dom dla wielopokoleniowej rodziny. To wszystko brzmiało abstrakcyjnie, nierealnie. Teraz gdy kroczyliśmy ukryci pod ich cieniami, wszystko nagle nabierało rzeczywistości. Wiedziałem, że muszę skupić się na naszej misji i zachować pełen profesjonalizm, ale widok potężnych roślin, pnących się tak wysoki, iż by zobaczyć czubek, trzeba zadrzeć głowę do granic możliwości, potrafił przyciągnąć wzrok. Przy nich pospolite świerki czy dęby nagle traciły swą wielkość i dumę, stawały się jak wątłe zapałki postawione przy rosłej kłodzie. Promienie słońca przenikające między potężnymi pniami rozpraszały subtelną mgiełkę, jaka snuła się pośród drzew. Śreżoga dodawała temu miejscu mistycyzmu. Wspaniałe miejsce. Musiałem jednak pamiętać, iż gdzieś tu, w otoczeniu rosłych drzew może czaić się wróg.
– Stój. – Płowa zatrzymała się wpół korku. Jej głos był ledwie słyszalny – Czujesz?
Pociągnąłem nosem, czujnie badając teren dokoła. Wrażliwe nozdrza wychwyciły swąd niezwykle odrażający, coś jak palone futro i gnijące mięso. Moją twarz wykrzywił wstręt. Zwróciłem głowę w stronę, z której dochodził fetor.
– Jest niedaleko – szepnąłem towarzyszce – Trochę na lewo, chyba za tamtą sekwoją, kilka metrów dalej, widzisz? – Wskazałem łapą. – Jest sam. Prawdopodobnie wartownik lub pojedynczy członek patrolu.
Płowa skinęła głową na znak, że rozumie.
– Dobrze, stój tu.
Zakradła się powoli w stronę wroga. Stawiałem za nią powolne kroki. Kocica stanęła za jednym z drzew, czając się na przeciwnika. Pod płowym futrem malowały się drżące od napięcia mięśnie. Samica przysunęła brzuch do ziemi, gotowa w każdej chwili skoczyć i uśmiercić Waru jednym, szybkim ruchem. Nakrapiany ogon kołysał się z przejęciem.
Czarny łeb wychylił się zza pnia. Cienisty stwór spostrzegł mnie stojącego niemal mu naprzeciw. Obnażył czarne jak smoła kły. Białe, puste ślepia rozbłysnęły niebezpiecznie.
– Intruz... – zawarczał niby szeptem, lecz dźwięk ten dotarł do mnie bezproblemowo, niosąc za sobą delikatny pogłos.
Płowa skoczyła. Chwyciła szyję zdumionego Waru między zęby i zacisnęła je z całą mocą, jaka miała w szczękach. Siła impetu powaliła twór Chaosu na ziemię. Cień szarpał się przez moment, by po chwili paść bezwładnie i z sykiem rozpłynąć się po ziemi jako martwa, bezkształtna breja.
Płowa splunęła czarną mazią.
– Chodź tu, Vinnie.
Posłusznie wykonałem polecenie.
– Wytarzaj się w tym – zakomenderowała.
Zamrugałem ze zdumienia oczami. Spojrzałem na cuchnącą pozostałość po Waru i niemal prychnąłem z obrzydzenia.
– Że co?
– Jesteśmy już niedaleko miejsca, gdzie Waru przetrzymują Biały Kolec. – wyjaśniła – Nieopodal rozbiły coś w rodzaju obozowiska. Jest ich tam wystarczająco dużo, byśmy mieli spore problemy z upiciem ich. Dlatego użyjemy podstępu.
– Wytaplam się w tym, będę śmierdzieć jak oni i tym sposobem zyskam dostęp do Białego Kolca, tak?
– Waru nie mają najlepszego wzroku. Polegają na węchu i słuchu. Wystraszy podobny zapach i sylwetka przypominająca czarnego psowatego. – Wytarła z pyska ciemną maź. – Twoim zadaniem będzie odnaleźć Kolec. Gdy już to zrobisz, wracaj natychmiast do portalu, który przetransportuje cię z powrotem do Bezdroży. Pamiętasz, gdzie na jest?
– Pamiętam – skinąłem głową – Ale co z tobą?
– Ja zrobię zamieszanie – rzekła hardo – Zwrócę na siebie ich uwagę i odciągnę jak najwięcej Waru. W tym czasie ty zrobisz swoje. Spotkamy się na Bezdrożach.
– Dobra – odparłem, mimo iż wewnątrz mnie narastała myśl, iż Płowa bierze na siebie zbyt dużo niebezpieczeństwo. Nie podjąłem jednak tego tematu. – No więc...
Westchnąłem ciężko, po czym wstrzymałem oddech, kładąc się w kleistej, niezwykle drażniącej nos pozostałości Waru.
Staliśmy ukryci w krzewach niedaleko obozowiska cienistych tworów. Byłem cały czarny od demonicznej papki, w której przyszło mi się wytarzać. Substancja ściśle przywarła do mego ciała, obciążając futro i kołtuniąc je bezlitośnie. Ciążyła niczym druga skóra. Spod warstwy intensywnego w zapachu kamuflażu nie wychylał się ani jeden kosmyk mojego szarego futra. Nawet turkusowe wzory nie były w stanie przebić się przez ciemną maż. Tylko oczy, białe zęby i masywniejsza sylwetka wyróżniały mnie od pospolitego Waru. Mam nadzieję, że nie do końca idealny wzrok tych bestii pozwoli mi w spokoju zdobyć Biały Kolec.
– Jestem gotowy – oznajmiłem.
– Świetnie. Gdy tylko dam ci znać, wskocz w tłum Waru i spróbuj niepostrzeżenie odzyskać moją własność – poleciła – Nie oglądaj się ze mną, dam sobie radę – dodała, uśmiechając się pokrzepiająco – Zaczynamy.
Przymknęła oczy, skupiając energię wewnątrz siebie. Jej płowa sierść poczęło blaknąć, siwieć, cętki traciły intensywność. Nie minęła chwila, gdy całe futro Płowej skąpane było w bieli pierwszego, zimowego śniegu. Magia wręcz emanowała z ciała kotki, odznaczając się jasnymi refleksami, błyszczącymi na jasnej, jednolitej powierzchni jej okrywy włosowej. Oczy zdawały się lśnić niczym najprawdziwsze szmaragdy. Wyglądała tak jak wtedy, gdy pierwszy raz ją spotkałem. Kilka Waru stojących kilkanaście metrów dalej spojrzało w naszą stronę, zaniepokojone białym punkcie odznaczającym się na tle roślinności.
– Zaczynamy – Pewność w moim glosie była jak sygnał do rozpoczęcia akcji.
Wiatr pojawił się znikąd, oplótł Płową i wzniósł ją ponad naszą kryjówkę. Kocica zjeżyła sierść, jej grzbiet był jak wysadzany soplami białego lodu. Syknęła wrogo w stronę Waru, a wyzwanie to spotęgował wicher, który również zdawał się fukać na przeciwników. Bestie ryknęły paraliżująco i niczym jedną myślą tknięte, ruszyły w stronę Płowej. Gdy tylko gęste chaszcze zostały stratowane przez kilkadziesiąt par łap, wyskoczyłem z kryjówki. Ruszyłem w stronę pozostałej grupy Waru, która zmobilizowała się, by chronić swój obóz i miejsce ukrycia Białego Kolca. Spojrzałem w stronę Płowej, wznoszącej się nad sporą sforą wroga, odpychając ich ataki podmuchami wiatru. Jeden z piekielnych psów skoczył, niemal sięgając kocicy, lecz ta zdołała uśmiercić go potężnym cioseł łapą. Rzuciła mi ponaglające spojrzenie, po czym zatoczyła koło wokół obozowiska, przygwożdżając do ziemi prawie wszystkie zebrane tu stworzenie. Część Waru rozwścieczyła się na tyle, by także ruszyć do boju, choć za zadanie miała bronić swego terenu. Płowa obniżyła lot, będąc niebezpiecznie blisko zasięgu ich kłów. Wydała się przy tym tak kusząco łatwa w pochwycenie, że cieniste wilki bez skrupułów pognały za nią w głąb lasu. Nim zniknęła za murem z sekwoi, rzuciła mi wymowne spojrzenie.
„Działaj!”
Czułem suchość w gardle. Modliłem się do bogów, by nic jej się nie stało. Z lękiem na sercu wkroczyłem w wir krzątających się po terenie Waru. Bestie biegały w tę i wewte, chrząkając między sobą, warcząc i wypowiadając krótkie zdania. Rozejrzałem się po obozowisku. Oprócz niewielkich, prowizorycznych namiotów wykonanych z patyków i skóry pokrytej kłębkami zniszczonej sierści do tego przyozdobionej kośćmi, odnalazłem wzrokiem niewielką jaskinię strzeżona przed dwoje wartowników. Ci kłapali szczekami na każdego, kto podszedł zbyt blisko wejścia. Byli nieco masywniejsi od innych Waru i sądząc po wiecznie napiętych wargach–także bardziej agresywni. Nie odstępowali groty na krok. Myśl, Vincent, myśl! Kroczyłem niedaleko dwójki strażników, próbując wmieszać się w rozbiegany tłum czarnej masy, by nie wzbudzać podejrzeń. Łypałem co rusz na pilnujące cienie, czując presję czasu ziejącą mi na kark. Płowe nie może ich zajmować w nieskończoność.
Wtem poczułem uderzenie. Zbyt skupiony na wymyślaniu planu nie spostrzegłem Waru, który właśnie wszedł mi pod nogi. Omal się nie przewróciłem; nieco wątlejszy w budowie osobnik zaliczył spotkanie z podłożem. Ryknął na mnie wyzywająco, podnosząc się z ziemi. Nagle wpadłem na pewien pomysł. Mogę wykorzystać to poruszenie i nerwowość. Odpowiedziałem warknięciem i pchnąłem Waru, gdy ten chciał mnie wyminąć. Stwór wrzasnął jeszcze głośniej, czarne kły ukazały się w pełnej okazałości. Musiałem uważać, by nie spostrzegł mych oczu i zębów, jak jedynych wyróżniających mnie od innych osobników. Skoczyłem w jego stronę, próbując wywalczyć dominację, lecz im obca jest jakakolwiek hierarchia. Tylko Ferlun stoi ponad nimi i to tylko ze względu na swoją moc. Czarny cofnął się gwałtownie. Kłapną szczękami, wyraźnie już rozjuszony. Rzucił się, by mnie ukąsić. Zdołałem wykonać unik i chwycić go za kark. Spiąłem mięśnie i cisnąłem nim z lekki trudem. Mimo chudszej sylwetki wcale nie był taki lekki. Upadł idealni epod łapy strażników, których najwyraźniej nie interesowało, skąd się tu wziął. Jeden z nich chwycił intruza za udo, próbując odsunąć od wejścia. Wściekły Waru nie zawrzał już na nic. Gotująca się w nim wściekłość przysłoniła resztkę zdrowego rozsądku, jaką miał w demonicznym łbie. Zatopił kły na szyi strażnika i począł szarpać. Wywiązała się walka, do której dołączył się także drugi wartownik. Szamotanina zwróciła uwagę kilku z Waru. Wycie, jazgotliwe piski i ostrzegawcze warczenie grzmiały echem, odbite od olbrzymich sekwoi, podczas gdy ja szybko wślizgnąłem się do jaskini, niepilnowanej przez nikogo.
Korytarz był dość wąski i ostro chylący się w dół. Musiałem zachować pełną roztropność, by nie poślizgnąć się na gładkiej skale. W końcu przejście poczęło się rozszerzać, a moim oczom ukazał się Biały Kolec leżący na kawałku sarniej sierści i kupce gałązek. Mimo całkowitej ciemności widziałem go dokładnie. Był większy, niż myślałem, że będzie. Z wyglądu wypisz wymaluj kolec róży: gruby, zakrzywiony, zwężający się ku końcowi tworząc szpikulec, choć podstawę miał nieco węższą i dłuższą. Zdawał się rozjaśniać mrok swą bielą. Ostrożnie ująłem go w zęby. Miał gładziutką powierzchnię. Choć myślałem, iż będzie dość miękki jak na prawdziwe kolce przystało, ten prezentował się twardy niczym ołów. Zaskoczyło mnie to niemal tak samo, jak jego wielkość; liczył sobie nie mniej niż 30 centymetrów. Uzbrojony w Kolec, niczym zakrzywiony, tępi haczyk, skierowałem się w stronę wyjścia, gdy mój krok powstrzymał stukot pazurów dochodzący z wnętrza korytarza. Sekundę potem przede mną stanął wartowniczy Waru. Zamarł w bezruchu, lustrując mnie bezbarwnym wzrokiem. Bijatyka trwała krócej, niż było mi to potrzebne...
– Co ty... – warknął charakterystycznie by zamilknąć po chwili.
Wstrzymałem oddech. Waru wpatrywał się w moje oczy i choć nie miał doskonałego wzrok, to nawet ciemności dostrzegł ich intensywnie błękitny kolor. Wtopa.
– Intruz! – zawył i skoczył w moją stronę.
Pomieszczenie było zbyt małe, bym zdołał wykonać większy manewr; uskoczyłem w bok, plącząc sobie łapy o kawałek skóry i gałęzie, po czym uderzyłem grzbietem o ścianę. Wróg zdołał chwycić ostrą końcówkę Kolca. Pociągnął, próbując wyrwać mi przedmiot. Zaparłem się mocno, co zdecydowanie utrudniał mi kamienny grunt i ciągnąłem w drugą stronę. Zirytowane burknięcie wydobyło się z gardła przeciwnika, który postanowił odpuścić sobie szarpaninę i skupić się na mnie. Puścił Biały Kolce. Zatoczyłem się na ścianę, osuwając się po niej na zimny grunt. Waru stanął nade mną, wszczepiając pazury w mą pierś. Potężne szczęki zatrzasnęły się tuż przy mojej twarzy. Wymachiwałem tylnymi łapami, kopiąc przeciwnika w brzuch, on jednak kwitował me ciosy zniecierpliwionym warczeniem. Miotałem się na wszystkie strony, lecz chwyt cienia był zbyt mocny. Zdołał zacisnąć zęby na mojej szyi. Straciłem oddech, począłem szarpać się bardziej, zarzucać głową, by ugodzić agresora Kolcem, ten jednak był wyjątkowo nieporęczny. Adrenalina zawrzała w żyłach, rozjaśniła nieco umysł, który kazał mi walczyć. Skupiłem magiczną moc, wpatrując się w punkt na sklepieniu tuż nad grzbietem Waru. Na ciemnej skale malowała się cząstka chłodnej aury, by zaraz przeistoczyć się w sopel, który wystrzelił ze ściany niczym piorun. Waru zesztywniał, gdy lodowa lanca przeszyła go na wskroś. Zaraz rozpłynął się w czarną masę, fundując mi kolejną kąpiel w piekielnej brei.
Wziąłem łyk powietrza, zakaszlałem donośnie, wypuszczając ze szczęk Kolec. Nie miałem dużo czasu; odgłos walki zapewne zwrócił uwagę tworów Chaosu, stojących u wejścia jaskini. Musiałem działać szybko. Pewnie chwyciłem drogocenne narzędzie i uaktywniłem zdolność lewitacji, coby szybciej uporać się z wyjściem. Szybko przebierając łapami, przemknąłem przez tunel. Zmrużyłem ślepia przed światłem dnia. Wydostałem się na powierzchnie, lewitując tuż nad ziemią. Odzyskawszy ostrość obrazu, spostrzegłem grupę Waru przyglądających mi się ze zdumieniem.
– Intruz! – warknął któryś, po raz kolejny tego dnia.
Rzuciłem się do ucieczki.
Pędziłem bez chwili wytchnienia, podczas gdy ścigające mnie bestie zdawały się czarną falą, która zamiast szumieć, wydawała połączone odgłosy warczenia, sapania i szczerej nienawiści.
Sprawnie wymijałem potężne pnie sekwoi, próbując wznieść się tak wysoko, na ile pozwalała mi moja magia–gdy ściga cię kilkadziesiąt krwiożerczych demonów ciężko jest skupić się na samej lewitacji. Kurczowo trzymałem Biały Kolec, szczęka zaczynała mnie boleć. Ze strachem zauważałem, jak co poniektóre stwory wykazują się taką szybkością, że są w stanie mnie wyprzedzić. Wspinały się na sekwoje, próbując doskoczyć do mnie, gdy tylko przelatywałem obok. Inne były wyjątkowo skoczne, a reszta cholernie zawzięta. Płuca zaczynały mnie palić. Byłem już niedaleko miejsca, w którym znajdował się portal, gdy jeden ze zwinniejszych Waru zdołał mnie sięgnąć. Ostre kły chwyciły mą tylną łapę, prawie przepijając się przez skórę. Ze zduszonym krzykiem padłem na ziemię, gdzie zaraz otoczyła mnie grupa przeciwników. Czarne szpony trzymały mnie przy ziemi. Odpychałem od siebie wrogów, lecz tych wciąż przybywało. Szarpali i wyrywali sierść, sapiąc nade mną, swoją zdobyczą. Choć czułem zmęczenie, zdobyłem się na ostatni wysiłek. Nabrałem w płuca powietrze. Przeraźliwy wrzask przeżarł ciszę dumnego, sekwojowego lasu. Potoczył się echem w nieznane mi ostępy, krążył wokół, aż umilkł, a wraz z nim umilkły wrogie warknięcia. Waru znajdujące się dalej leżały płasko na ziemi, drapiąc obolałe od Krzyku Nocy uszy, natomiast te stojące najbliżej zmieniły się w smolistą masę. Wstałem, lekko się zatoczyłem, potrząsnąłem głową. Obejrzałem się przez ramię. Jedna z bestii zawyła przeraźliwie, najwyraźniej przywołując swoich pobratymców. Zaraz usłyszałem odpowiedź na jego wezwanie. Śmigle udałem się do portalu.
Odnalazłem sekwoję, o którą niemal nie uderzyłem pyskiem, gdy wypluł mnie portal. Począłem krążyć wokół szerokiego pnia, błądząc wzrokiem po zamszonej ziemi. Próbowałem dopatrzyć się subtelnej rysy, jaką jest magiczne przejście, niemal wszystko okrywała ściółka lub mech. Nie tak daleko za mną rozbrzmiało wycie Waru, mówiące, iż bestie podjęły trop. Krwiożerczy gon pędził w moją stronę; niemal czułem jak ziemia drży pod moimi łapami, poruszana dziesiątkami par zgłodniałych zemsty stworów. Moje poszukiwania stały się coraz bardziej rozpaczliwe. Grzmienie galopujących wrogów wydało się niebezpiecznie bliskie.
Moje oko dostrzegło ledwie widzialną, nierówną nitkę światła, przenikającą pomiędzy uschniętymi liśćmi, w chwili, gdy pobliskie krzewy łamały się pod naporem cienistych ciał. Bez zastanowienia rzuciłem się w stronę portalu, pozwalając, by pochłonął mnie szum i przyprawiające o mdłości wirowanie.
Gdy otworzyłem oczy, znajdowałem się na suchej, pokrytej pyłem ziemi, pod wątłym cieniem, jakie rzucały powykręcane gałęzie wyschniętego drzewa. Przede mną leżał Biały Kolec. Teren wokół był tak samo nieurodzajny i przygnębiający jak za pierwszym razem.
To wspaniale.
Usiadłem, wziąłem parę głębokich wdechów. Gdy działanie adrenaliny ustało poczułem, zmęczenie ale i radość z dobrze wykonanego działania. Przymknąłem powieki, skupując w sobie jeszcze odrobinę magicznej mocy, celem połączenia się z Płową. Telepatia wytworzyła między nami nić mentalnego połączenia.
– Płowa? – odezwałem się w myślach.
– Vin? Och, Vin! To połączenie telepatyczne? Super! Nic ci nie jest?
– W porządku – uśmiechnąłem się pod nosem. – Jestem tylko trochę podrapany i ubyło mi kilka kłębów sierści. A jak z tobą?
– Jak dobrze, że nic ci nie jest! – odetchnęła – Jestem cała, nawet nie zdołali mnie drasnąć. Och, tak bardzo cię przepraszam! Robiłam co mogłam, aby powstrzymać Waru, ale gdy tylko usłyszały wołanie, bez wahania rzuciły się na odsiecz. Większość z nich wybiłam, ale... ech, mniejsza, ważne, że wszystko z tobą dobrze. Jesteś już na Bezdrożach?
– Aha. Mam ze sobą Biały Kolec, jakby to cię interesowało.
– Świetnie! Udało się! Czekaj tam na mnie – poleciła – Jestem bliziutko, zaraz będę.
Położyłem się dając, odpocząć zmęczonym łapą. Twarda ziemia nie była idealnym miejscem na odpoczynek, ale musiało mi to wystarczyć. Przymknąłem oczy, rozkoszując się chwilą ciszy. Niedługo potem znajdujący się za mną portal rozbłysnął, zwiastując przybycie mojej towarzyszki. Wstałem, otrzepałem się z pyłu i ująłem Biały Kolec, by dumnie zaprezentować do kocicy.
– Witam...
Uderzenie. Potężny cios łapą wytrącił z moich szczęk magiczny przedmiot, ogłuszył mnie. Zachwiałem się, by zaraz paść twardo na grunt, gdy potężne cielsko przygniotło mnie do ziemi. Otworzyłem oczy, widząc przed sobą szereg czarnych kłów oraz pełne wściekłości, białe jak alabaster ślepia. Waru kłapnął szczękami, bijając w moje ciało ostre szpony, po czym ryknął przerażająco i zatopił zęby w mojej szyi. Wszystko w ułamku sekundy. Próbowałem walczyć. Próbowałem przywołać swoje magiczne umiejętności, ale nie miałem sił, nie mogłem się skupić, by zebrać w sobie aurę. Drapałem Waru po pysku, kopałem natarczywie, ale ucisk nie malał ani na moment. Przez myśl przeszło, iż zaraz przegryzie mi gardło, rozerwie tętnicę i nie będzie szans na ratunek. Z wnętrza mej krtani dobiegał głuchy odgłos bezowocnej próby złapania powietrza. Nie mogłem teraz przegrać, nie po tym, co przeżyłem dziś, nie po tym c przeżyłem w całym swoim życiu. Nim czarne plamki całkowicie zamazały mi obraz świata, położyłem na twarzy Waru łapę, szukając czułego punktu. Wyczułem pod pazurem miękką powiekę. Nie myśląc ani chwili, wbiłem w nią szpon, tak głęboko, jak tylko mogłem. Przeciwnik wydał z siebie przeraźliwy wrzask, odskakując natychmiast. Odruchowo wziąłem głęboki łyk powietrza.
– Hej! – znikąd pojawił się znajomy głos.
Odzyskałem wyraźny obraz w chwili, gdy wielki, nierówno cętkowany kot o płowych futrze rzucił się na czarnego intruza i jednym, sprawnym ruchem pozbawił go życia.
– Portal – wychrypiałem – Może ich przyjść więcej.
– O nie, po moim trupie! – rzekła butnie – Sajonara, smoliste kundle!
Ogon Płowej rozbłysnął niczym gwiazda. Kocica przejechała nim po bruździe będącej ukrytym portalem. Szrama zniknęła niczym ślad po ołówku przetarty gumką.
– Po wszystkim – westchnęła – Dobrze jest mieć taki zmazik w kicie, co nie?
Dotknąłem łapą szyi, sprawdzając jej stan. Na szczęście była cała.
– To niesamowite, że po tak bliskim spotkaniu z gromadą Waru skończyłem podrapany i ze zmierzwioną sierścią – zaśmiałem się.
– I trochę podduszony – zauważyła.
Wymieniliśmy uśmiechy, po czym Płowa podeszła do mnie i mocno objęła. Nie zważała na to, że jestem cały w kleistej, cuchnącej mazi pochodzenia demonicznego ani. Jej silne łapy zamknęły mnie w ciepłym uścisku. Choć z początku ten gest nieco mnie onieśmielił, to nie czekałem długo, by od odwzajemnić. Wtuliłem lepiącą się głowę w gęste futro towarzyszki. Gdy ta w po dość rozwlekłym przytulasie się odsunęła, widziałem jak jej oczy błyszczą od łez.
– Ah... – przetarła ślepia – To przez ten fetor.
– Taaak, jasne – mruknąłem ironicznie.
– Tak łatwo się przywiązuje – pociągnęła nosem – No, już po wszystkim.
Dopiero teraz zainteresowała się Białym Kolcem. Z wolna do niego podeszła, po czym wyciągnęła łapę, jakby chciała przywołać pupila. Ledwie tknęła gładko powierzchnię przedmiotu, ten błysnął niczym ognik, by zmienić się w realny strumień światła. W tej postaci objął prawą łapę Płowej, delikatnie w nią wnikając. Gdy zniknął całkowicie, kocica potrząsnęła kończyną, która drżała lekko, poruszana dotychczas utraconą mocą.
– Po wszystkim – oznajmiła – Chyba czas odesłać cię do domu.
– Właśnie, dziwne, że nie zapytałem o to już na wstępie! Mamy iść w jakieś specjalne miejsce?
Kotka uśmiechnęła się łobuzersko. W jej oczach pojawiła się psotna iskra.
– Gdy wkroczysz do Róży Kierunków jedynym sposobem, by ją opuścić jest odnaleźć jej środek – rzekła – Wiem, gdzie się on znajduje i z dobrego serduszka pokaże ci, gdzie.
– Super! To gdzie mamy iść?
– Po co iść?
Cmoknęła złośliwie. Wystawiła pazury prawej łapy i przejechała nimi do ziemi. Powstałe bruzdy połączyły się w jeden duży i świecący portal. Uniosła dumnie kończynę i dmuchnęła teatralnie w palce.
– Jak dobrze jest znów odzyskać swoją własność – westchnęła i przywołującym gest zaprosiła mnie do portalu.
Jęknąłem żałośnie.
Krajobraz, który zastałem po chwili wirowania, nie różnił się zbytnio od tego, który widniał po drugiej stronie. Świat Bezdroży nadal był martwy i jałowy, ale teraz dostrzegałem jego unikalny nastrój: cisza, spokój i bezkres, miejsce, w który wiatr może chodzić, gdzie chce, hulać dziko, tworzyć zawieje, tornada, układać z pyłu wszelakie kształty, oplatać skręcone gałęzie drzewek. I nikt mu tego nie zabroni, nikomu nie będzie przeszkadzać. Jednocześnie może w każdej chwili udać się do świata, w którym odnajdzie kogoś, kogo uraczy chłodem w upalny dzień czy zaczepi wichurą wedle własnego kaprysu. Czy nie tak wygląda raj dla wiatru?
– To tutaj. – Płowa wskazała mi srebrny okrąg lekko przysypany pyłem. – Gdy to uruchomię, znajdziesz się w domu. Musisz tylko znaleźć się w obrębie kręgu.
Zbliżyłem się do granicy koła. Postawiłem jedną łapę wewnątrz jego, potem kolejną aż w końcu cały byłem w środku. Skinąłem w stronę Płowej.
– Gotowy.
Kocica zajęła swoje miejsce na przeciwległym końcu okręgu.
– Zobaczymy się jeszcze, Vinnie? – zapytała z nadzieją.
– Nie wątpliwie. – Uśmiechnąłem się szeroko, niejako przedrzeźniając towarzyszkę. Chyba to spostrzegła, bo pokazała mi język. – Zawsze, gdy jakiś wiatr podetnie mi nogi albo trafię w ślepą uliczkę pomyślę o tobie.
Zrobiła nabzdyczoną minę.
– Wiatry i drogi lubią płatać figle. Co poradzę, że jestem ich ucieleśnieniem? Ale teraz poważnie pytam.
– To ty masz tutaj „portalotwórcze” pazurki, moja droga – zauważyłem – Możesz przychodzić, kiedy ci się tylko spodoba. Zapraszaj, jak tak bardzo lubisz naszą watahę.
Znów ten łobuzerski wyraz twarzy. Przez myśl mi przeszło czy aby nie ściągam na moich pobratymców klęski żywiołowej, zapraszając w gościach esencje czegoś tak nieprzewidywalnego, jak wiatr i tak skomplikowanego niczym kręte drogi. Nie, raczej nie może być tak źle, prawda.
– Będę wzorowym turystą. – Jakby odczytała moje myśli. – Co to, gotowy na ostatnią jak na razie podróż portalami?
Choć planowałem uśmiech to pewnie i tak wyszedł on dosyć krzywy. Na samą myśl coś przewraca mi się w żołądku.
– Jeszcze się przyzwyczaisz! – zapewniła. Jej ciało znów zaczęło przybierać kolor czystej bieli połyskującej magią i promieniami słonecznymi. – Do zobaczenia, Vinnie!
Wewnątrz jaśniejącego kręgu pojawiła się strzałka, pędząca tak szybko, jakby napędzały ją wszystkie wiatry ziemi. Światło przybierało na sile, pojawił się wiatr szarpiący we wszystko strony. Teraz jednak przypominał uparcie przywołującego do zabawy kolegę niż agresywny, łupiący piachem wicher. Mym oczom ukazały się cztery drogi a między nimi portal, który miał zanieść mnie do domu. Posłusznie ruszyłem w jego stronę, zachęcany łagodnym gestem stojącej za zasłoną światła kocicy. Postawiłem łapę na krawędzi lśniącej linii.
– Do zobaczenia, Płowa Cętko.
Wirująca przestrzeń i przyprawiające o ból głowy szumy wydały się teraz jakby przyjaźniejsze.

Ocknąłem się przy Wodospadzie Mizu. Chłodna, miękka trawa była przyjemnie inna od twardej gleby, jaką doświadczyłem podczas pobytu na Bezdrożach, mimo to poczułem tęskne ukłucie gdzieś wewnątrz siebie. Wstałem. Czułem zmęczenie i byłem trochę obolały, ale to wszystko przyćmiewała myśl, iż dzięki mnie Ferlun nie dostanie tego, czego chciał. Jednakże fakt, iż się przebudza nieco psuł tę chwilę. Muszę powiadomić Ashitę i Zuko o potencjalnym zagrożeniu. No i oczywiście pochwalić się przeżytą przygodą. Szczenięta, którymi przychodzi mi się opiekować, również nie pogardzą taką historią, choć nie miałem pewności czy wszystkie maluchy uwierzą, iż to autentyk. Uśmiechnąłem się, przywołując w pamięci obraz roześmianej mordki Płowej Cętki, po czym z parsknięciem stwierdziłem, iż kotka świetnie dogadałaby się z Ashitą. Muszę je kiedyś sobie zapoznać.
Jednak nie teraz. Aktualnie potrzebowałem odpocząć. I zmyć z siebie czarną breję, która przecież cały czas kołtuni moje futro. Żwawo wskoczyłem do Wodospadu Mizu. Kleista maź zeszła ze mnie niemal natychmiastowo. Woda wokół mego ciała zabarwiła się na ciemno, lecz i z tym szybko uporała się niezwykła moc Wodospadu; czerń rozrzedziła się, by po chwili zniknęły i odbarwienia i nieprzyjemny fetor. Byłem czysty, szczęśliwy i zrelaksowany. Leżałem beztrosko na kamienistym dnie, chroniony przez gorącym żywiołem Musuko. Tylko moja głowa wystawała ponad powierzchnie wody. Przymknąłem powieki, oddychając wilgotnym powietrze, chłonąc relaksujące dźwięki, jakie nucił wodospad. Jak gdyby nigdy nic.
Pojedynczy podmuch wiatru figlarnie połaskotał mnie w ucho.
Di End

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT