poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Od Kymery - Konkurs (Bezdroża)

Boże, co to był za dzień. Mój mózg dostał takiego natłoku informacji, że mam wrażenie, jakby zaraz miał wybuchnąć. Wyjście do lasu zmieniło się w ponad kilkunastogodzinną wędrówką po kompletnie bezsensownym miejscu w poszukiwaniu jeszcze bardziej bezsensownej magicznej rzeczy. A stało się dokładnie to.
~*~
Wstałam. Popatrzyłam na świat dookoła mnie otaczający. Ten czasami niezwykle wkurzający jasny obiekt zwany słońcem dopiero co unosił się nad linią horyzontu, co uświadomiło mi, że jest jakaś wczesna godzina. Ziewnęłam głośno i przeciągle jednocześnie machając powłóczystym ogonem. Byłam zmęczona, kompletnie nie wiem dlaczego, jakoś nogi odmawiały mi posłuszeństwa, powieki mi się sklejały. Jednak postanowiłam wyjść z mojej nory i po przechadzać się po terenach Watahy. Kluczyłam między drzewami chcąc jakoś otrząsnąć się ze zmęczenia. Nie pomagało. Potrząsnęłam głową i oglądnęłam się we wszystkich kierunkach świata sprawdzając czy jest tu coś wartego uwagi. Nagle znieruchomiałam. Coś dziwnie pachniało... Nie była to zwierzyna ani inny wilk. Wciągnęłam ponownie powietrze w nozdrza. Uniosłam głowę, źrenice zmniejszyły się to tego stopnia, że były tylko jedną kreską. Woń zdecydowanie dochodziła z miejsca, gdzie znajdowały się Portale. Położyłam uszy po sobie. Ryzyko, niebezpieczeństwo, adrenalina. To lubię. Ile sił w nogach pobiegłam w stronę źródła zapachu, a perspektywa nowej przygody dała mi dodatkowy zastrzyk energii.
Z każdy metrem jednak zwalniałam kroku. Portale były na widoku, nie zauważyłam nic nowego czy odmiennego. Drzewa, jakieś tak schody i dwa skalne łuki porośnięte mchem i roślinnością.
- Pogięło was!? Nie po to przemierzyłam tyle drogi by patrzeć na jakieś średniowieczne badziewie! - krzyknęłam na cały głos aż ptaki poderwały się do lotu. Może to od mojego wrzasku, a może od jednego, wielkiego wstrząsu, który dosłownie pozbawił mnie gruntu pod nogami. Zza drzew wychylił się trzykrotnie większy ode mnie stwór, ni to satyr, ni to gryf, ni to smok, wyrywając drzewa z korzeniami i drąc paszczę bez konkretnego powodu. - Co do... - szepnęłam cofając się. Zdecydowanie to nie było nic dobrego, a jeżeli nawet miało przyjazne zamiary to miało dziwne metody nawiązywania przyjaźni. Zmrużyłam oczy. Czego by tu użyć. Zamknęłam ślepia. Siekiera? Miecz? Eliksir? Tomahawk? Maczuga? Trójząb? A może niedźwiedź? W tej chwili nic nie było pożyteczne, nie wytrzymało starcia z potworem. Może tak własnoręcznie? Dobra, zbliżyłam się do stwora, lecz gdy jest już na wyciągnięcie łapy, nagle pode mną zaczyna świecić jakiś okrąg wokół stworzenia. Tajemnicza siła wyrzuciła mnie ze środka kręgu. Stwór zmierzył mnie lśniącymi oczami, napiął wszystkie mięśnie i ryknął w, co mnie zdziwiło, wyjątkowo przyjemnym śmiechem. Potem znów spojrzał na mnie. Zacisnął pięści. Dotąd biały krąg zmienił się w srebrzysty, większy, a nad nim unosiły się małe iskierki światła. Unosiły się wyżej i wyżej, aż w końcu uformowały nad potworem ogromną różę kierunków. Czerwona iglica kręciła się jak oszalała, jakby ktoś ciągle obracał się w kółko nie pozwalając strzałce zatrzymać się. Zabrzmiał wyjątkowo nieprzyjemny dźwięk pocierania styropianu o styropian, gdy iglica zmniejszała swoją prędkość. Nagle wszystko kompletnie zamarło. Ptaki zatrzymały się w powietrzu, wiatr ustał, wszystko co żywe znieruchomiało. Zostałam tylko ja, stwór i wielka róża kierunków, której czerwona strzałka zatrzymała się centralnie na północy. Potwór ponownie spojrzał na mnie, uśmiechnął się i pomachał do mnie ręką jakby zapraszając mnie do środka kręgu, lecz zanim zdecydowałam się na jakikolwiek ruch zawiał mocny podmuch wiatru, który mnie wcisnął po różę kierunków. Gdy już czułam promieniowanie dobiegające z wielkiego kręgu nagle wokół mnie roztoczył się niebieski dym pachnący siarką. Przybierał różne formy, za każdym razem zapalając się czerwonym płomieniem. Ostatecznie przybrał swoją pierwotną formę finezyjnego niebieskiego kształtu. Powiększył się i stworzył ciemną kopułę nade mną. Jakaś wyjątkowo niska grawitacja podniosła mnie na kilka centymetrów do góry, pode mną zajaśniała niematerialna szyba, najwyraźniej było to coś na podobieństwo portalu. Magiczna siła puściła mnie, sprawiając, że nie miałam innej drogi ucieczki niż owy magiczny portal. Gdy chociaż początkiem włoska znajdującym się na moim kręgosłupie dotknęłam wnętrza niematerialnej szyby czas jakby się zatrzymał. Poczułam kilkusekundowy, ostry i piekący ból na grzbiecie i mimowolnie wrzasnęłam z cierpienia. Los jakby tylko na to czekał. Natychmiast strawił, że potworny portal wessał mnie do końca powodując jeszcze większy ból. Jednak nikt już nie mógł mnie usłyszeć, uratować czy jakoś pomóc. Byłam już za zewnętrzną warstwą tego niematerialnego czegoś. Wszystko, począć od tylnych łap do końcówki nosa, mnie bolało. Odwróciłam głowę by popatrzyć dokąd spadam. Ujrzałam zielono-niebiesko-żółto-turkusowy wir czegoś podobnego do dymu. Mimowolnie zamknęłam oczy i oddałam się prądowi.
~*~
Po kilku sekundach monotonnego spadania w dół wirującej czeluści poczułam znajome, zimne ziemskie powietrze, piaskowy grunt pod łapami i ulgę w piekącym bólu. Prychnęłam głośno i zaczęłam oddychać głęboko. Boże to było dziwne. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, za mną coś wybuchło. Odwróciłam się, niczym zaalarmowana surykatka. Na pustej przestrzeni nie było żadnego drzewa, domu, nory ani krzaków. Było jedynie jedno, jedyne wzgórze około pięćset metrów ode mnie i wielka dziura w ziemi spowodowana owym wybuchem. Potem kolejny wybuch,
- Na wszystkich Patronów, co się tu dzieje?! Jakaś wielce nowoczesna wojna czy co? - zapytałam sama siebie, wcale nie oczekując odpowiedzi. - Muszę jak najszybciej się ukryć, albo dostanę jakąś bombą, meteorytem czy innym ścierwem. - szepnęłam ponownie o siebie i ruszyłam w stronę wzgórza. Nie było to łatwe, musiałam ciągle wypatrywać zagrożenia z nieba. Tak więc jak się zapewne domyślacie, kluczyłam między dziurami, a dopiero co spadającymi skałami. Byłam wyjątkowo zdziwiona sytuacją miejsca, w który się znajdowałam. Ale trudno. MAGIA. Wracając do tematu. Wzgórze było dosyć płaskie, łatwo się na nie wchodziło. Już z góry podziwiałam te fascynujące widoki, w które wchodziła popękana, ziemista gleba, bez najmniejszego obiektu. Na horyzoncie brązowawa ziemia łączyła się z błękitnym niebem. Spojrzałam w dół. Moje źrenice rozszerzyły się, gdy ujrzałam co jest we wnętrzu tego wzgórza. Na samym środku była znajoma mi już róża kierunków, a wokół tego mnóstwo kraterów. Kraterów ze wrzącą parą.
- Raz kozie śmierć. - westchnęłam i delikatnie ześlizgnęłam się z boku dziury. z dołu wszystko wyglądało inaczej. Kratery miały jakoś trzydzieści centymetrów wysokości, drugie tyle szerokości i co pięć sekund wybuchała z nich wrząca woda skroplona w ponad tysiącu stopniach Celsjusza. Były umieszczone w odległości dosłownie centymetra od siebie, więc jedynym wyjściem było przebiegnięcie górą. Westchnęłam ponownie. - Jak już wrócę do zabiję tego potwora, który mnie tu wysłał. - wrzasnęłam i ogarnęła mnie wewnętrzna wściekłość. - Dobra, te idiotyczne kratery co pięć sekund wybuchają i to wybuchają również na pięć sekund, a przecież musi być jakiś system. Zawsze jest jakiś system. Zawsze to jest tak zaprogramowane, by przejście było trudne, ale nie niemożliwe. - szepnęłam biorąc głęboki oddech. Przede mną pojawiła się biała zasłona ze skroplonej wody. Odczekałam pięć sekund i skoczyłam na jeden z otworów. Zauważyłam, że podczas, gdy pierwszy rząd wybucha, drugi stoi bez ruchu. Dobra, już rozumiem szyfr, który zresztą był banalny. Drugi rząd przestał ziać parą. Skoczyłam na niego. I robiłam tak przez około piętnaście rzędów, przy czym prawie sobie osmaliłam kilka centymetrów ogona. Stanęłam przed unoszącą się w powietrzu różą kierunków, tę samą, przez którą znalazłam się w tym okropnym miejscu, gdzie na ziemię spadają miniaturowe meteoryty z kosmosu. Czerwona iglica zajaśniała przerażającym oślepiającym czerwonym światłem, tym samym samodzielnie aktywując magiczny krąg. Wydobyłam z siebie gardłowy dźwięk i zdecydowanym krokiem weszłam do środka okręgu. Zaczęło się dziać to samo co wcześniej. Iglica skierowała się tym razem na południe, wskazując drogę do domu. Wszystko ustało, kratery się zatrzymały. Niebieski dym utworzył nade mną kopułę, uniósł, zmaterializował portal pode mną i puścił. Znów poczułam paraliżujący ból dosłownie we wszystkim. Znów spadałam wgłąb kolorowego wiru, a to wszystko trwało kilka sekund.
~*~
Gdy wylądowałam na ziemi i poczułam ulgę w bólu i powiew zwykłego powietrza pierwszą rzeczą jaką zrobiłam był krzyk ze wściekłości. Wyszłam na chwilę, o wschodzie słońca, a tu już jest zachód! Straciłam cały dzień na bezsensownie szukanie jakiegoś badziewia w postaci czterech strzałek w czterech stronach świata.
- Gratuluję. Bractwo Węża kłania się w podziwie. Niewielu, który trafili na bezdroża przeżyli atak skał i starcie z kraterami. Chociaż większość trafiała w inne miejsca, ale mniejsza z tym. Tak więc pokonałaś nienawiść do wszystkich i stoczyłaś walkę ze śmiercionośną parą. Jeszcze raz gratuluję. - brzmiało to dziwnie, wręcz groteskowo, aż mi się chciało śmiać. Jakie Bractwo Węża? Czy w tym Bractwie są marne podróbki minotaurów? Czy tylko ten jeden jest wyjątkowy? A reszta to tylko kobry, padalce, żmije i inne tego typu istotki? Tyle pytań. A nie ma odpowiedzi. - Znikam teraz. Przetestowałem kilka najwytrwalszych wilków, to mi jest potrzebne. A teraz żegnam. - szepnął jeszcze raz stwór ukryty gdzieś.
- Ta, idź sobie. Czekaj! A niby po co Ci to potrzebne? - wydarłam się, ale potwora już nie było. Zostałam tylko ja, śpiew ptaków i powiew wiatru. Zostałam tylko ja, zdziwiona, podejrzliwa, podenerwowana i sfrustrowana. *tu kamera oddala się filmowo*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT