poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Karo - "Szklana dusza" - opowiadanie konkursowe (Bezdroża)

Czy to dzień, czy noc, zawsze wszystko miało tę samą barwę. Wszędzie panowała ciemność. Wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, teraz odkrywałam jednak wiele rzeczy, na które nie zwracałam uwagi, posiadając wzrok. Dzień od nocy odróżniam niemiłosiernym upałem, bzykaniem pszczół i śpiewem ptaków. Gdy jest późno, powiewa chłód, atmosfera jest spokojniejsza. Słychać jedynie świerszczenie świerszczy i zdawkowe pohukiwanie sów. Noc jest o wiele przyjemniejsza od dnia, jedynie jednak pod tym względem. Lelou odwiedza mnie dość często, gdy nie zajmuje akurat funkcji obrońcy. Nie może się oczywiście obyć bez przesadnej ostrożności, bo jak nie widzę, to szybko zrobię sobie krzywdę. Zasugerowałam mu raz, aby zamknął oczy i szedł, żeby zobaczył, że jest to do wyćwiczenia. Przewrócił się. Nie ukrywam, śmiałam się wówczas, słysząc jego krótkie, zdawkowe “ałć!”. Nie pomogło mi to jednak w ogóle w pokazaniu mu, że nie zrobię sobie krzywdy. Sama mało wychodzę na zewnątrz, co doprowadza mnie do szewskiej pasji. No cóż, teren szeroki, to i Karo prędko się zgubi. Denerwuje mnie to, serio. Czuję się trochę, jakbym była przykuta do jaskini. Niby łapy mam sprawne, a jednak za daleko chodzić mi nie wolno. Doigrałam się. Czułam się z tym żałośnie. Nawet polować sama nie mogłam, byłam na zasiłku innych. Po co oni mnie tu w ogóle trzymali?
Jak co nocy, tak i dzisiaj słyszałam jedynie ciche brzęczenie niewielkich towarzyszy, poukrywanych w trawie. Błądziłam od brzegu do brzegu jaskini, nie mogąc zasnąć. Znałam jej rozkład na pamięć, kamień po kamieniu, to też mogłam się po niej włóczyć, ile chciałam. Problem w tym, że im bardziej ją okrążałam, tym bardziej przepełniała mnie żałość. Byłam tylko drobną waderą, chodząca po dużej przestrzeni. Kiedy Mortem i Tami tu mieszkały, wcale nie wydawało się, aby było tak dużo miejsca. Szczególnie, że mojej najmłodszej siostry zawsze było wszędzie pełno. Nie pamiętam, czy kiedyś widziałam, aby Tamara się nie uśmiechała. Oczy miała pełne szczęścia i nadziei. Mortem? Bywały dni, że walczyłam z nią, niczym z ogniem. Żarłyśmy się i kłóciłyśmy długimi godzinami. Z nikim innym nie rozumiałam się jednak na tym poziomie, co z nią. Cholerny, różowy pudel, zawsze gotowy, aby doradzić. Teraz? Ściany były puste, pozostałam tylko ja. A przynajmniej tak mi się zdawało.
Zimny wiatr przeleciał przez jaskinię, przyprawiając mnie o dreszcz, jakiego dawno nie czułam. Co jest? Zbliża się burza?
Drgnęłam zaalarmowana, wyczuwając obcy zapach.
— Kto tu jest? — warknęłam głucho. Było późno w nocy. Nikt raczej nie wpadł się przywitać.
Czasami odwiedzała mnie Klairney. Pytała, jak się mam. Zwykle odpowiadałam po prostu, że w porządku. Nie przeszkadzała mi jej obecność, aczkolwiek czułam się głupio. Byłam bezużyteczna.
Stałam spokojnie, chociaż nie usłyszałam odpowiedzi. Nie mogłam pokazać, że się niepokoję, chociaż drażnił mnie fakt, że nie widzę potencjalnego wroga. Pociągnęłam nosem, jakby chcąc się upewnić, czy mi się nie wydawało. Nie. Ktoś tu był. Ktoś był w mojej jaskini w środku nocy.
— Jaja sobie robisz? — syknęłam, wbijając pazury w ziemię. — Odezwij się, tchórzu.
— Och, zaraz tchórzu, to raniące, wiesz? — Zasłyszany przeze mnie głos zdawał się odbijać echem po pomieszczeniu.
— Kim jesteś? — zapytałam beznamiętnie. Głowę odwróciłam w stronę mówiącej, po głosie uznałam bowiem, że była to samica.
— Kimś, kto chce Ci pomóc — odparła. Wyszczerzyłam zęby, zdezorientowana.
— Nie potrzebuję twojej pomocy — charknęłam — jesteś mi obca.
Tajemnicza postać parsknęła.
— Nie rozumiesz mnie — szepnęła, a jej głos był przerażająco poważny. Usłyszałam, jak się porusza, a wówczas zabrzmiało coś, co przypominało obijające się o siebie łańcuchy. Była do czegoś przywiązana? — Zamierzam zaproponować Ci wymianę. Ja pomogę tobie, a Ty pomożesz mi.
Złagodniałam, słysząc jej słowa. Odczepiłam pazury od podłoża, jednak wciąż. Pozostawałam w gotowości do ewentualnego ataku, z vectorami wyciągniętymi przed siebie.
— Co masz na myśli? — spytałam. Osoba, przebywająca w mojej jaskini westchnęła.
— Wiem, że nic nie widzisz, co utrudnia Ci ruchy. Mogę zaoferować Ci moją pomoc, jeśli Ty pomożesz mi się wydostać. — Jej wytłumaczenie niewiele mi dało. Przechyliłam głowę, zdziwiona. W głowie wirowało mi od pytań.
— To jakiś absurd — parsknęłam — jak niby możesz mi pomóc i od czego mam Cię wydostać?
— Ferlun — szepnęła. Gwałtownie uniosłam głowę, rzucając jej spojrzenie. Nie miałam nigdy do czynienia ani z nim, ani z waru, wiedziałam jednak, że jego imię oznacza coś złego.
— Kim jesteś? — warknęłam, ponownie zadając to samo pytanie. Tu już nie chodziło o jakieś rozmówki z zakutą włamywaczką! Coś mogło zagrażać watasze. — Co masz z nim wspólnego?
Łańcuchy ponownie się poruszyły.
— Musisz iść ze mną, Karo — jej głos brzmiał niemalże błagalnie — jeśli mi nie pomożesz, dopadną mnie.
— Jacy oni? Skąd znasz moje imię? Jesteś jakąś stalkerką, czy ki czort? — nie zamierzałam odpuszczać.
Kolejne westchnięcie.
— Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie — obiecała — proszę, co masz do stracenia? Czy nie potrzebujesz pomocy, z poruszaniem się?
Chciałam jej pomóc, ale nie byłam pewna, czy mogłam jej zaufać. Każdy mnie zrozumie. W środku nocy pojawiła się u mnie jakaś obca istota, oferując mi wymianę wzajemnej pomocy, a potem wspominając o największym wrogu mojej ojczyzny. Jeśli to nie jest podejrzane, to nie wiem już, co takowe jest.
— Co mam zrobić? — zapytałam w końcu. Co mi szkodziło spróbować? Lelou zapewne miałby parę ale, lub zadeklarowałby, że nigdzie nie pójdę sama, ale.. Mi też może to wyjść na dobre. Tak po prostu mam to odrzucić? Z drugiej strony, obca nie odpowiada na niemalże żadne z moich pytań.
~ Mimo wszystko, brzmi na zdesperowaną — zauważyła Molly.
~ Nie spodziewałam się usłyszeć tego od ciebie — mruknęłam z lekkim uznaniem. Tulpa miała w zwyczaju obawiać się nieznanego.
— Musisz... Pójść ze mną... W pewne miejsce — powiedziała. Wiedziałam, że postępuję nieodpowiedzialnie, kiedy kiwnęłam głową, okazując aprobatę.
— Prowadź — zarządziłam — ale jeśli spróbujesz jakiś sztuczek, uduszę Cię. — Nie wyśmiała mnie, nie zaprotestowała również. Odpowiedziała jedynie, z pełnym spokojem.
— Chodź, zatem — i usłyszałam jej kroki, oraz łańcuchy, szurające o ziemię. Dlaczego wcześniej jej nie usłyszałam? Jestem pewna, że zbudziłaby martwego tym hałasem. A co, jeśli obudzi kogoś z watahy? Lelou nie długo zajęło przybycie w okolice mojej jaskini, gdy krzyknęłam. Mimo to, bez namysłu podążyłam za nią. Tak dawno nie miałam styczności z żadną przygodą, czy wyprawą. Można powiedzieć, że czułam.głód narkotykowy. Wędrowałyśmy w ciszy, aż w pewnym momencie się zatrzymała.
— To tutaj — szepnęła, nim przeszła kolejne kilka metrów.
— Gdzie się wybierasz? — wywarczałam, gdy jednak pomiędzy nią, a mną, wytworzył się dziwny, kręcący się wir, zamilkłam. Co się dzieję?
— Przed tobą właśnie pojawiła się róża kierunków — odezwała się moja przewodniczka — to portal do świata, w którym zginęłam — drgnęłam z zaskoczenia. Prowadził mnie mówiący truposz? — Ferlun przejął tam władzę, jego waru można spotkać niemalże na każdym kroku. Nie jestem pewna, czy wrócisz stamtąd żywa. — Ma na myśli, czy nie wrócę tam w tym stanie, co ona?
— Niebezpieczeństwo? Brzmi, jak zaproszenie — wyszczerzyłam zęby — co mam zrobić?
— Musisz odnaleźć przedmiot, w którym Ferlun ukrył fragment mojej duszy i go zniszczyć — odparła. Moment, co?
— Fragment twojej duszy? — zapytałam, zdumiona — nie no, poważnie, kim Ty jesteś, do cholery? Martwą panną młodą?
— Jestem przyjacielem — szepnęła. Jej głos wydał się niezwykle ciepły — Wywołałam powstanie, w moim świecie. Niestety, Ferlun przyćmił je, a Waru wybiły wszystkich moich wojowników. Przywódca postanowił, że skoro mu się sprzeciwiłam, będę cierpieć. Zamknął fragment mojej duszy w odłamku lustra, które ukrył w swojej siedzibie. Dopóty je ma, moje ciało wiecznie umiera, ale nie może zginąć.
~ To okropne! — zawołała Molly.
— Jesteś pierwszą osobą w moim krótkim życiu, na tyle szaloną i nienormalną, aby prosić mnie, bym Cię zabiła — odparłam — ale zgoda, zrobię to. — Już miałam zrobić krok do przodu, gdy coś mnie zatrzymało.
— Nie tak prędko! — zawołała — róża się jeszcze nie zatrzymała. Poza tym, jest jeszcze jeden szczegół, córko Ramzy.
— Córko Ramzy? — powtórzyłam, zdziwiona. Mało kto nazywał nasz gatunek “Córkami Ramzy”, czy “Synami Letusa”.
— Zanim podejmiesz działanie, musisz zrzec się swojego żywiołu.
— Co zrobić? — wyrzuciłam, zdezorientowana. Zawsze marzyłam, aby pozbyć się pecha, ale... Mam go porzucić, tak po prostu?
— Wchodząc w różę, zamieni ona go na to, czego teraz najbardziej potrzebujesz. Potrzebujesz widzieć, prawda? — Jej słowa obiły się kilkakrotnie o moje uszy, gdy kompas zadrżał, zapewne powoli się zatrzymując.
— Północ — szepnęła kobieta. Przez moje ciało przeszedł dziwny gorąc, dobiegający zapewne z róży — chodź, Karo, to już czas.
Chciałam się zastanowić. Zadać jeszcze kilka pytań. Gdzie się pojawię? Kogo mam szukać? Zawiał silny wiatr, a po moim ciele sypnął piach. Pod łapami również miałam piasek. Zdezorientowana przewróciłam go w łapach.
— Coś Ty.. — zaczęłam, potężny wiatr przesunął mnie jednak, wpychając w krąg. Poczułam, jak spadam. Początkowo było to spadanie, fakt, potem jednak zaczęło mną miotać, chaotycznie, we wszystkie strony. Zupełnie, jakbym była mączną masą. Czułam się tak, jakby moje ciało było ugniatane i wygładzane, spłaszczane i rozciągane.. Aż.. upadłam. Po prostu.

“Musisz dotrzeć do środka róży, Karo..” usłyszałam jeszcze.

~*~

Budząc się, wydałam z siebie coś w rodzaju czknięcia. Sama nie wiem, dlaczego się tak stało. Dźwięk rozbiegł się po okolicy, odbijając dopiero od jakiegoś kamienia, a następnie wracając. Zaraz. Dźwięk się odbił? Czy dźwięk kiedykolwiek się odbijał. Drgnęłam nagle, rozumiejąc, co się stało. Mavis opowiedziała mi kiedyś o echolokacji. Nietoperze używały jej, aby “patrzeć”. Podejrzewam, że mój słuch został podrasowany. Czy to oznacza, że straciłam pech? Odruchowo wręcz poruszyłam vectorem i ku uldze, on pozostał. Spróbowałam przemienić się w kota, bezskutecznie jednak. Uśmiechnęłam się pod nosem, podjęłam jednak kolejną próbę, tym razem przywołania kawałków lustra. Nic. Czynniki związane z pechem po prostu zniknęły! Nie mogłam pojąć, jak to się stało, poczułam jednak napływ szczęścia. No proszę, Karo nie będzie już pechową waderą?
Zrobiłam kilka niepewnych kroków, próbując zrozumieć działanie infradźwięków. Głos, odbicie od najbliższej powierzchni, powrót. W głowie kształtował mi się niemalże zarys otoczenia przede mną. Szczerze powiedziawszy, kształtem nie przypominało niczego. Niby puste, gdzieniegdzie jednak z chwili na chwilę po prostu rysowały się nierówności. Nagle usłyszałam kroki, za mną. Ktoś biegł!
— Rusz się! — syknął na mnie męski głos — Mogą nas dopaść w każdej chwili.
— Co? — bąknęłam jedynie, nim postać popchnęła mnie lekko do przodu, prowokując bieg. Hej, halo, uczę się chodzić! A jakby jego ktoś wyrzucił na głęboką wodę? Mimo wszystko, zaczęłam biec, próbując zorientować się w terenie. Zdawał się on jednak bezustannie zmieniać. Za nami coś pokrzykiwało i syczało. Gdzie ja jestem, do cholery?!
— Będziemy skakać — ostrzegł przymusowy Konfranter. Otworzyłam pyszczek, zdziwiona. Pogięło go?! Gdzie niby skakać? Tutaj nie ma jak skakać! To jest jakiś eter, kurza twarz!
— Na łeb upadłeś? — warknęłam, w tym samym jednak momencie jakieś ciało zrzuciło się na mnie, zwalając do rowu. Tak, po prostu, do rowu. Co z tego, że przed chwilą było gładko? Nie spadaliśmy długo, może przez jakieś trzy, cztery sekundy. Potem moja ciało z impetem uderzyło w twardy grunt, gniecione dodatkowo przez psią sylwetkę winowajcy. Syknęłam z bólu, zastanawiając się, jaka to była wysokość. Na pewno mniejsza, niż w przypadku Kyrii, lub orlego gniazda. Ciało, trochę mniejsze od mojego, w końcu ze mnie zeszło. — Co To, do.. — Łapa na moim pyszczku zahamowała dalszy ciąg zdania.
— Milcz... — syknął — tutaj nas nie znajdą.
Kto nas nie znajdzie? Czemu tego dnia w głowie kłębiło mi się tyle pytań?
Nad nami rozległy się chichoty i piski, następnie to coś, które rzekomo goniło mnie i... Tego drugiego, nazwijmy go sobie Wojtkiem, póki nie ma imienia, oddaliło się, wraz ze swoim hałasem.
— Całe szczęście. — Wojtuś westchnął, zdejmując mi łapę z pyska.
— Co to miała być za szopa? — mruknęłam, wbijając pazury w podłoże. Byliśmy w dość ciasnym i głębokim rowie. Tak po prostu nas tutaj wpakował. Mam coś do zrobienia, nie mam czasu się bawić w chowanego!
— Ta “szopa” uratowała Ci życie. Mogłabyś chociaż podziękować — zauważył rozmówca.
— Wypchaj się, pomyleńcu — parsknęłam — lepiej mi powiedz, jak stąd wyjdziemy — dodałam zirytowana.
— Poczekamy na zmianę otoczenia, furiatko — rzucił, jak gdyby nigdy nic. Zmianę otoczenia? Tak po prostu? O, cześć, teraz jestem sobie pustynią. A nie, wiesz co? Zaraz będę rafą koralową. Świetny plan.
— Nie mam na to czasu — odparłam spokojnie.
— Cokolwiek, co masz do zrobienia, musi poczekać. Lepsze to, niż skończenie, jako przekąska dla waru.
~ Wa...ru? — przeraziła się Molly.
~ Waru. Dokładnie to powiedział — przytaknęłam.
Goniło nas waru? I to jakieś szczęśliwe stadko waru, popiskujące biegnąc?
— Wyjaśnij mi jedną sprawę — odparłam z rezygnacją — gdzie ja jestem? i o co chodzi z tą “zmianą otoczenia”? czemu goniły Cię waru?
— To trzy sprawy — zauważył. Gdybym tylko mogła, przewróciłabym oczami.
— Zamierzasz czepiać się szczegółów siedząc w rowie? — bąknęłam.
— Możemy też pograć w karty. — Dźwięki i tak odbijały się od niego nierównomiernie, ze względu na futro, wykonał jednak taki ruch, jakby wzruszał ramionami. Jego wysokość nie przypominała standardowego wilka. Był o wiele niższy od takiego Lelou, lub Jax’a. Ja co prawda wzrostem nie miałam się co chwalić, również jednak przewyższać go musiałam najmniej o głowę. Może był psem? Wydawał się jednak zbyt... Zdziczały? Zresztą, z tego, co wybadałam, posturę miał dość wilczą.
— Myślisz, że jesteś zabawny? — ucięłam — odpowiadaj.
— Tak właśnie myślę — potwierdził.
— Nie o to pytałam! — ze zdenerwowaniem poruszyłam głową, na co towarzysz zachichotał.
— Wy, samice, jesteście takie ciężkie do zrozumienia... — stwierdził Wojtek.
— Nie, proszę pana, to wy, przygłupy, nie umiecie nas zrozumieć — skomentowałam. — Czy dowiem się w końcu, z kim mam do czynienia i gdzie mam do czynienia? — zapytałam ponownie. Bogowie, ze wszystkich durnych rozmówców, jakich mogliście mi dać, czemu trafiłam na niego?
— Jesteś na bezdrożach — odparł, a w jego głosie zabrzmiała nuta napięcia — krainie, z której tylko Ferlun zna wyjście.
— Świetnie się składa — rzuciłam — mam sprawę, do Ferluna — nie mogłam nic poradzić na determinację, dźwięcząca w moim głosie.
Zwierzę zaśmiało się.
— Nie dość, że turystka, to jeszcze zuchwała? — nie mógł nie chichotać pomiędzy słowami — świetnie, waderko, powodzenia zatem. Nasz pan od siedmiu boleści wytrze Cię o podłogę — kiwnęłam ogonem, słysząc ową uwagę.
— Nie obchodzi mnie to — poinformowałam — zrobię, co mam i wracam do domu.
Wojtek milczał chwilę, zupełnie, jakby analizował, jak tu jeszcze mnie zgasić. W końcu jednak po prostu ziewnął, kładąc się na ziemi.
— Dom, co, wadero? — zarzucił — tutaj nie ma miejsca, jak “dom”.
Milczałam, na tę smętną uwagę. Nie wiedzieć czemu, słysząc ją poczułam coś ciepłego, wobec drobnej postaci. Coś, na kształt empatii, współczucia? Może tylko tak sobie powiedział, jednak smutna była wizja kogoś, kto żadnego miejsca nie mógł nazwać domem. “Dom jest tam, gdzie serce twoje”. Cóż, moje serce na pewno należało do Watahy, którą bez wahania mogła nazwać domem. Dokąd należało serce tego wkurzającego skrzata?
Podłoże poruszyło się, jakby wspinając w górę.
— C-co jest? — wydukałam, przewracając się pod wpływem ruszającej podłogi.
— Otoczenie się zmienia — odparło sceptycznie zwierzę. Zbiorniczek urósł tylko trochę, aby następnie napełnić się wodą. Powoli, najpierw zalewał nasze łapy, by potem.przykryć nas całych. Wstrzymałam powietrze, starając się wypłynąć jak najwyżej. Dźwięki rozsuwania się skał sugerowały, że dziura się poszerza. Wybrnęłam na powierzchnię zdezorientowana.
— Daleko stąd do brzegu? — zapytałam. Towarzysz przez chwilę milczał, jakby zdziwiony.
— Jakieś 25 kroków, teoretycznie. Nie widzisz? — zapytał. Dźwięki przebijały się przez wodę szybciej, niż przez powietrze, dezorientując mnie. To pewnie kwestia wprawy. Widziałam kiedyś, jak nietoperz pływał nocą w źródełku. Uroczo poruszał skrzydełkami.. Szkoda, że więcej tego nie zobaczę.— Nie widzisz! — odparł odkrywczo zwierz.
— No dobra — warknęłam — przecież wiem. Nie ekscytuj się tak, bo płyn puścisz!
— W takim razie, jak się poruszałaś? — zapytał.
— Normalnie — odparłam sucho, kierując się w stronę, z której dźwięk odbijał się od brzegu. Przez moment upajałam się pływaniem w błogiej ciszy. Niestety, tylko moment.
— Czego chcesz od Ferluna? — usłyszałam po chwili.
— Nie twój zapchlony interes — ucięłam.
— Przywódca to niebezpieczne stworzenie — westchnął — narobisz sobie kłopotu.
— O, proszę! jaki troskliwy — zakpiłam. — Nic mnie to nie obchodzi — podkreśliłam, wychodząc ze zbiornika — załatwię, co mam i więcej mnie tu nie zobaczysz. On też nie — żachnęłam się.
— Nie wiesz, co mówisz.. — Westchnął głęboko. Odniosłam wrażenie, czy posmutniał? — Cokolwiek chcesz zrobić, wadero, nie uda Ci się to. On nie zna litości. Odpuść sobie.
Odpuścić? O, nie, mowy nie ma. Zaczęłam, to skończę, raz dwa! Nie mam zamiaru spędzić reszty nędznego życia na ziemi, która co chwilę zmienia kształt. Zresztą, co by pomyśleli w watasze? Że odeszłam, jak moje siostry? Nie powiedziałam nawet słowa, spięłam tyłek i wyszłam? Albo, że się zgubiłam? Lelou by mi nie wybaczył, gdybym z dnia na dzień postanowiła zniknąć, z nikim się nie żegnając. A co, jeśli ojciec zdążyłby wrócić, ale nie zastał mnie w watasze? Nie ma takiej opcji, zrobię, co miałam, a ten gniot nie będzie mi prawił morałów.
— Nie — ucięłam — muszę wypełnić zadanie i wrócić do domu. Bądź tak miły i powiedz mi, gdzie jest środek róży kierunków — poprosiłam.
— Nie pójdziesz tam sama — odparł. Nie no, błagam? A w czym pomogłaby mi jego obecność?
— Nie? To patrz.. — ruszyłam przed siebie, dumnie unosząc głowę. Za plecami usłyszałam westchnięcie samca.
— To w drugą stronę — odwróciłam się gwałtownie.
— Przez wodę? — zapytałam z rezygnacją.

~*~

Stopniowo, acz z zawzięciem przesuwaliśmy się po morskiej tafli, której temperatura zdawała się zwiększać z minuty na minutę. Molly niejednokrotnie insynuowała, że zaraz zamieni się w lawę, a nasza trójca (technicznie, to dwójca, ale wiecie, jak jest) spłonie żywcem. Wojtuś wydawał się jednak bardziej obeznany w tym świecie, nie powiedział zaś ani słowa.
— Dlaczego Ty w ogóle mnie prowadzisz, co? — zarzuciłam nagle — nawet mnie nie znasz! Równie dobrze mogę być zamaskowaną wariatką, chcącą pozbyć się twoich ludzi.
— Urocza teoria, aczkolwiek nie mam żadnych “ludzi” — odparł, jakby nigdy nic.
— Żartujesz? — Zatrzymałam się. — Nikogo bliskiego?
— Rusz się, bo spłoniesz — ponaglił. Czyli jednak coś jest na rzeczy? Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać, przyśpieszyłam.
— To tak z wyboru? — dopytałam — Jesteś samotnikiem? A może nikt nie może z tobą wytrzymać?
Zwierz westchnął ciężko.
— Nie martw się, ktoś mógł — powiedział.
— Mógł? — powtórzyłam cicho. Nie otrzymałam jednak odpowiedzi. Stracił kogoś bliskiego? W końcu przerwał ciszę.
— To chyba biologicznie uwarunkowane. Kojoty to stadne stworzenia, nie wiedziałaś? — Och, a więc kojot? To by wiele wyjaśniało. — No tak, przecież Ty mnie nie widzisz — podjął — co taka ślepa, wredna masa w ogóle tu robi, co?
— Pomaga zagubionej duszy — skwitowałam, przyspieszając. Teraz to on się zatrzymał.
— Pomagasz mojej Skinji? — wydukał, zdumiony. Zamarłam.
— Kim jest Skinji? — zapytałan po chwili.
~ Nie chcę wam przeszkadzać, ale temperatura wzrasta! — zawołała Moll spanikowanym głosem. Tak, tak, musimy się ruszać. Od razu wybrnęłam do przodu, a towarzysz ruszył moim śladem.
— Skinji.. Była dla mnie wyjątkowa — podjął, a ja zrozumiałam, że szykuje się historia z życia. No dobrze, niech się wygada, jeśli chce. Może wyjdzie mu to na dobre. — Zawsze uśmiechnięta, pełna życia i nadziei. Nie przyjmowała do wiadomości, że dla nas nie ma już ratunku. Wywołała powstanie, przeciw Ferlunowi. Na początku szło nam nieźle, ale Ferlun szybko się z nami uporał… A Skinji..

~*~

Waru napierały z każdej strony. Z chwili na chwilę traciliśmy coraz więcej wojowników. Siły powietrzne ledwo radziły sobie z atakującymi waru, nawet, jeśli tamte były o wiele mniej liczne, od nich. Bo co takiego mogły im zrobić ptaki i nietoperze? Mimo wszystko, Skinji nie przestawała walczyć. Patrzyłem z czułością i niemałym przestrachem, jak dumnie powalała stworzenie za stworzeniem, skacząc na swoich maleńkich, białych łapkach i paląc je żywym ogniem. Zawsze wyróżniała się na tle tłumu, a teraz.. Teraz wypełniała ją wola walki, jak nigdy. Jeśli miała przegrać, to z honorem. Nie zamierzałem być gorszy i również atakowałem jednego za drugim, mimo braku magicznych zdolności, jak moja partnerka. Posiadałem tylko swoją ponadprzeciętną siłę, dzięki której mogłem walczyć z waru, jak z równym. Nie straszne mi były ich ostre zębiska ukryte za szkaradnymi pyskami. Głupie futrzaki, nie wiedziały nawet, co się działo. Problem w tym, że z chwili na chwilę było ich coraz więcej. W ich oczach, nawet gdy upadały, dostrzegałem szydercze zwycięstwo. Nie minęło wiele czasu, nim pozostało zaledwie dziesięciu naszych. Najgorszy był jednak moment, gdy zderzyłem się ze Skinji plecami.
— Bryczku! — zawołała — Musisz stąd uciekać!
Przez moje ciało przeszedł chłodny dreszcz. Byłem pewny, co się święci.
— Co Ty gadasz, Skin! — zdenerwowałem się — będę walczył! Do końca. Waru odebrały mi rodzinę, nie pozwolę im odebrać i ciebie!
— Nie, Bryczku, nie rozumiesz — pisnęła. Miałem wrażenie, że coś w jej oczach zgasło. — To koniec, Bryczku! Jeśli stąd nie odejdziesz, umrzesz! — Brzmiała śmiertelnie poważnie. Mówiła to z takim przekonaniem.. Wiedziała. Wiedziała, że przegraliśmy. A gdy Skinji traciła pogodę ducha tracili ją wszyscy. Szczególnie ze mnie brak jej pewnego siebie, zdeterminowanego uśmiechu wysysał resztki optymizmu. — Wybacz, Imbryku.. — szepnęła — nie mogę pozwolić Ci tutaj zostać. — Nie zdążyłem nic powiedzieć. Nie zdążyłem nawet pomyśleć. Otoczyła mnie ognista energia, energia Skinji. Ku złości wszystkich waru rozpłynąłem się w powietrzu, otoczony przyjemnym ciepłem, aby pojawić się setki kilometrów od pola wanny. To była najsilniejsza zdolność mojej ukochanej, gotowa wyssać z niej całą moc. Skinji użyła jej, by mnie chronić.
Długo nie mogłem się po tym pozbierać. Trwożyłem się, co się z nią stało. Co te potwory zrobiły mojej drogiej Skinji? Czy dały jej chociaż chwilę wytchnienia? Czy na zawsze zgasiły te iskry zapału w jej pięknych, fiołkowych oczach? Niewiedza dobijała mnie każdego dnia. Aż pewnego dnia usłyszałem rozmowę dwóch Waru. Tak, te szkarady potrafią mówić. I wszystko stało się jasne. Utkwili moją biedną Skin pomiędzy niebem, a ziemią. Zabili ją, nie pozwolili jej jednak umrzeć. To było gorsze, niż gwóźdź do trumny.

~*~

— Właśnie dlatego.. Dlatego zrobię wszystko, wadero. Poświęcę całą swoją uwagę, aby Ci pomóc. Muszę uwolnić Skinji — powiedział. Pokiwałam głową. Może i bywał denerwujący, poza tym miał okropne imię, (kto nazywa dziecko “Imbryk”?) rozumiałam jednak, co czuje. Bliska mu osoba została zniewolona między niebem a ziemią. To musi być okropne. Tym bardziej nie zamierzałam rezygnować. Nie po tym, co powiedział!
— To... okropne — powiedziałam cicho.
— Nigdy nie wybaczę Ferlunowi. Nigdy — wyszeptał — ale Ty.. Ty nie znałaś Skin. Dlaczego to robisz?
— Żeby wrócić do siebie — powiedziałam, ale tylko po części było to prawdą. Gdyby jedynym moim celem był powrót do domu, w ogóle by się w to nie pakowała. Chciałam pomóc Skinji. W końcu ona pomogła mi, prawda?
— Rozumiem — byłam pewna, że pokiwał głową — nikt nie chciałby tutaj pozostać. Nikt. Ale powiedz.. Ee..
— Karo, Bryczku — odparłam — nazywam się Karo.
— Karo? Co za głupie imię — zaśmiał się.
— I kto to mówi? — parsknęłam — zaparzysz mi herbatkę, Imbryku?
— Z miłą chęcią — burknął — teraz gra z tobą w karty ma sens. W każdym razie, Karo. Czy jest ktoś... Dla ciebie ważny. Ktoś, kto trzyma Cię przy powrocie do domu? — Poczułam, jak robi mi się ciepło. A może to woda się jeszcze nagrzała? Spuściłam głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Na początku chciałam wypalić, że to nie jego interes, ale.. Opowiedział mi swoją historię. Kim bym była, spławiając go teraz?
— Tak... — szepnęłam — jest ktoś taki.
— Głowa do góry — zaśmiał się — teraz, gdy wiem, po co tu jesteś, osobiście dopilnuję, żebyś wróciła. No, o ile tutaj nie spłoniemy — za nami coś syknęło. O ja Cię chromolę, lawa? Teraz? Już? — Szybko, Karo! — zawołał, gwałtownie przyspieszając. Rozpoczął się wyścig z czasem. Gorąc uderzał mi do pleców. Chwilami wydawało mi się, że mój ogon zaczynał chłonąć żar, odrzucałam to jednak od siebie. Płynęliśmy ile sił, a Bryczek raz za razem mówił mi, że już nie daleko. Ile ma trwać to cholerne niedaleko, co? Minęło kilka długich chwil wypełnionych potem i uderzeniami gorąca, nim pod łapami poczułam grunt. Wskoczyłam na niego, padając.
— Nie zatrzymuj się, idiotko! — krzyknął Bryczek. No proszę, znowu bieg? Nie zastanawiając się nad tym, zerwałam się na równe łapy.
— Co jest, do cholery?! — zawołałam zdezorientowana.
— Erupcja wulkanu! — odkrzyknął.
~ Zginiemyy! — pisnęła przeciągle Molly.
— Tak po prostu? — zapytałam — To nie robi żadnego sensu!
— Witamy na Bezdrożach, Karo! — odparł, jakby nigdy nic, wesołym głosem — W miejscu, gdzie rządzi absurd, a sens jest tylko odległym marzeniem.
— Absurd? Niezłą ksywkę sobie Ferlun wybrał — skomentowałam, starając się nie zatrzymywać. Hej, nigdy nie chlubiłam się prędkością mojego ojca! Ucieknięcie przed erupcją wulkanu raczej nie jest moja specjalizacją. Do ambicji też nigdy nie należało! Usłyszałam, jak gdzieś koło mnie pryska lawa. Nawet z tej odległości serce wulkanu bulgotało niemiłosiernie. Grunt zaczął się robić strony, tworzył się wulkan prawdziwego zdarzenia. I to z jeziora! Zginiemy jak nic!
~ No przecież mówię! — zawołała Molly ~ Jestem zbyt piękna i młoda na śmierć! — parsknęłam śmiechem sama do siebie, co zapewne zdziwiło kojota. Rzadko się to zdarzało, reakcje jednak zazwyczaj były tak podobne, że nie sposób ich nie zapamiętać. Jedno, wielkie “co?” wymalowane na pyszczku. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby również Imbryk zaczął się zastanawiać, czy ta wadera ma równo pod sufitem.
No cóż, nigdy nie twierdziłam, że mam.
Utrzymanie równowagi stało się istnym kosmosem. Nie minęła chwila, nim potknęłam się, a moje ciało poczęło turlać się po wciąż rosnącej powierzchni.
Jest źle, jest źle, jest źle!
Prasnęłam o podłoże pyskiem, upadając w końcu na ziemię. Zaraz po mnie z ziemią zetknął się też kojot. Dwie gleby jednej nocy, wprost idealnie! Wzgórze zadrżało.
— M-musimy się stąd zabierać! — pisnął Bryczek. Dam sobie łapy poucinać, tego dnia przebiegnę więcej, niż niejeden maratończyk! Wstanie było chyba o wiele trudniejsze, niż zryw do biegu. Łapy drżały pod wpływem trzęsącej się ziemi. Skoro jednak mus, to mus! Rzuciłam się z biegiem, przebierając łapkami po nierównym podłożu. Ciężkim do zliczenia będzie, ile razy podczas tego jednego, nie miłosiernego biegu się potknęłam. Raz, za razem. Gleba, wstajemy, gleba, wstajemy! I raz, dwa, przebierać łapami, lewa, prawa! Po lewej stronie znajdowała się wysoka skała, przynajmniej na tyle, na ile byłam w stanie to stwierdzić.
— Brycz-czku! — ciężko było mi cokolwiek powiedzieć, słysząc wybuch, rozlegający się za nami — skręć w lewo, szybko!
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nasza dwójka niemalże od razu skręciła na bok, chowając się za skałą i przywierając do jej chłodnej jeszcze powierzchni. Podejrzanie chłodnej.
— Mó-mówiłaś, że jesteś ślepa — wysapał Imbryk.
— Skinji… Dała mi zdolność echolokacji.. Wymieniłam je za mój żywioł — wyjaśniłam.
— Rozumiem — odparł Bryczek — to dlatego jej pomagasz, prawda? — zapytał, powoli.
— To jeden z powodów.. — przytaknęłam. Wulkan zabrzmiał jeszcze kilka razy, a gorąc otoczył nas z każdej strony, lejącą się lawą. Tylko kamień pozostał chłodny. Przywarliśmy do niego, z Imbrykiem, niemalże przytulając się do siebie, byle tylko nie dotknąć lawy. Kamień z chwilą na chwilę stawał się chłodniejszy.. Lodowaty. Staliśmy na dwóch łapach, gdy w jednej chwili.. Ochłodziło się. Po prostu. Kamień zamienił się w najprawdziwszy lodowiec.
— Śnieg! — zawołał Bryczek, odsuwając się ode mnie i padając na grunt — zimny śnieg!
Bez namysłu uczyniłam to samo, niemalże tarzając się w przyjaznym, zimnym puchu. Kojarzył mi się z tym dniem, gdy wraz z Lelou lepiliśmy bałwana. Mortem zawsze denerwował fakt, że zimą topnieje wszystko, czego się dotknie. Zawsze mnie to bawiło..
Śnieg.. Tyle miłych rzeczy było z nim związane. Jak dobrze, że się pojawił! Może absurdalność tego miejsca nie jest taka najgorsza?
— Nareszcie.. — wyszeptałam, tuląc policzek do puchu. Doszedł do mnie jednak pewien fakt.. — Bryczku, rusz się! — rozkazałam — znając to miejsce, zaraz zamarzniemy. Którędy do tej całej siedziby?
— Na wprost — odparł niechętnie kojot, zapewne odklejając się od śnieżnego puchu. Ja zrobiłam to samo. — I tak powinniśmy się ruszyć. Im szybciej będziemy mieć to za sobą, tym szybciej Skinji będzie wolna, a Ty wrócisz do swojej wyjątkowej osoby. — Uśmiechnęłam się, gdy Bryczek to powiedział. W gruncie rzeczy, był miły.
— Do watahy — poprawiłam go — nie powinnam tak znikać, nikomu nie mówiąc. Ale
... Bryczku? Co się stanie z tobą, kiedy już uwolnimy Skinji? — Bryk milczał przez chwilę.
— Będę wiódł smutne, samotne życie forever alone’a — zaśmiał się gorzko — ale.. Nie martw się. Będę spełniony.
— Nie wybrnąłeś za daleko? — bąknęłam, wymijająco. Bzdura, wcale się o niego nie martwiłam. Nie mogłabym polubić nadętego kojota z równoległej krainy absurdu!
~ Czemu zawsze z góry odrzucasz przyjaciół? — żachnęła się Molly.
~ I tak go nigdy nie zobaczę. Po co ma mi się stawać bliski? — odparłam zirytowana, przyśpieszając kroku. Nie ma takiej opcji, nie zaprzyjaźnię się z Bryczkiem!
On również przyśpieszył kroku. Miałam nadzieję, że nie weźmie sobie do serca moich słów. Nie, stop, wcale nie miałam takiej nadziei! Nie potrzebuję przyjaciół z innego wymiaru.
— Mamy jeszcze jakieś piętnaście minut chodu — oznajmił Imbryk. Dopiero teraz zaczęłam kojarzyć jego imię z porcelaną. Zadrżałam, bynajmniej z zimna. Porcelana, wszędzie ta porcelana. Nawet cholerny las, gdy go ostatnio widziałam, był porcelanowy. — Masz jakiś plan, co zrobimy, gdy tam dotrzemy? Wiesz, czego szukasz? — zapytał.
— Odłamka lustra — powiedziałam — mówiła o odłamku lustra. Zamknięto w nim fragment jej duszy.
— Mamy zniszczyć szkło? — upewnił się.
— Na to wygląda — pokiwałam głową. Nagle poczułam coś śliskiego pod łapami. Lód! Jak ja dawno się nie ślizgałam!
— Hej, kojocie! — zawołałam — Jak szybko zaliczysz glebę?
— Co? — burknął — też coś, to Ty przewrócisz się pierwsza.
— Zobaczymy — odparłam zawadiacko, mknąc do przodu i sunąc łapkami po śliskiej powierzchni.
— Nie byłaś może zmęczona?! — zawołał kojot.
— Ruszyłbyś się, dziadku! — odpowiedziałam, mocniej przywierając łapami do powierzchni — chyba nie boisz się odrobiny ślizgania, co, mięczaku?
— O nie! — żachnął się — czekaj no na mnie! — Usłyszałam poślizg jego łap. Po chwili był tuż przy mnie niemalże na mnie wlatując. Usłyszałam, jak rysuje pazurami kształty na lodzie.
— No proszę.. Zamierzasz mnie utopić w zemście za naruszenie twojego męstwa? — zażartowałam.
— Nie brzmi źle — stwierdził — ale to po robocie, na razie się przydasz — coś gwałtownie szurnęło, a ja oberwałam śniegiem w pyszczek.
— Hej! Ty mały.. — warknęłam, jednak dostało mi się ponownie. Otrzepałam się z chłodnych drobinek i ruszyłam w kierunku kojota z zawrotną prędkością, w poślizgu wpadając na śnieżną zasnę, której gródki poleciały na niego.
— Osz Ty! — warknął. Ogonem trzepnął w moim kierunku większą ilość śniegu.
— Nie ma tak łatwo! — rzuciłam, skacząc na zwierzę. Niemalże od razu powaliłam Bryka na kupkę śniegu, śmiejąc się. Fakt, było śmiesznie. Póki nie trzepnął mi łapą śniegu w pyszczek, a ja zszokowana przewróciłam się na ziemię obok. Teraz to on się śmiał.
— I kto tu jest słaby? — zapytał.
— O, nie, nie, nie, herbaciarzu! Teraz nie ominie Cię myjka! — zadeklarowałam, uśmiechając się szyderczo.

~*~
Wiele czasu zmarnowaliśmy na wymianę morderczych zamiarów wobec siebie. Wiele czasu, ale i wiele śmiechu. Nie, żebym zamierzała to miło wspominać, w końcu miałam do czynienia z przygłupem. Chłód owiewał każdą naszą kończynę, gdy nareszcie Bryczek oznajmił, że jesteśmy przed zamkiem.
— Jest pewien problem — szepnął — wejścia pilnuje dwójka waru.
Absurdalny pomysł przeszedł mi przez myśl. A gdyby tak.. Spróbować ich ogłuszyć? Skoro Skinji odebrała mi żywioł.. Może zamieniła go na inny? Westchnęłam.
— Mam pomysł — powiedziałam cichutko — spróbuję ich ogłuszyć.
— Umiesz tak? — zapytał. Wzruszyłam ramionami.
— W każdym razie, wielcy nie jesteśmy. Blisko stoją? Moglibyśmy się cicho przemknąć, co Ty na to? — zaproponowałam.
— Spróbujmy — pokiwał głową. Skupiłam się. Może jestem to w stanie zrobić? Otworzyłam pysk, wydając niesłyszalny, acz drażniący dźwięk w kierunku, który wskazał mi kojot.
— Są zdezorientowani.. — powiedział triumfalnie — cała nasza, ruszamy.
Skinęłam głową. Teraz wysyłałam dźwięki systematycznie, obserwując przeciwnika. Patrzyli bardziej po sobie, niż po nas, trwając w dezorientacji. Zastanawiało mnie, jak zdobędziemy szkło i skąd w ogóle dowiemy się, gdzie jest? Przemknięcie się za plecami tych pachołków do najtrudniejszych nie należało, zrobiliśmy to raz dwa, chociaż z nieposkromionym napięciem i drżącymi łapami. Krok za krokiem, byliśmy w środku, gdzie nie panował już ani ziąb, ani gorąc. Było wręcz.. Idealnie. Przeklęty, samolubny Ferlun! Jego, to nie dotyczą klęski żywiołowe, co?
— Co powinniśmy teraz zrobić? — Nawet z moim podrasowanym słuchem ledwo usłyszałam, co powiedział Imbryk.
— Na pewno nie zostawił jej duszy na widoku.. Musimy się trochę przejść, obadać teren. — Kojot zgodził się, a następnie ruszył przed siebie. Poszłam za nim. Ściany okalane były wieloma ozdobami, o czym świadczyły nierówności. Podłoga, po której kroczyłam, była delikatnie śliska. W powietrzu roznosiła się przyjemna woń cynamonu. Kto by pomyślał, że właśnie takie miejsce upodobał sobie Ferlun?
— Ten wystrój.. Musiał mieć cholernie dobrego architekta — żachnął się kojot — tyle tu barw i.. Och, wybacz.
— Nie szkodzi — odparłam. Bo naprawdę nie szkodziło — jaki panuje tutaj wystrój? — zapytałam — jakie są barwy?
— Znasz barwy? — zdziwił się. Westchnęłam.
— Pewna, nazwijmy to, porcelanowa zombie czarownica odebrała mi wzrok — odparłam — ale.. Częściowo nie żałuję. — Wzruszyłam ramionami.
— Co się z nią stało? — zapytał.
— Bogowie raczą wiedzieć — westchnęłam. Z jakiegoś powodu nie dostawałam żadnych informacji na temat Kyrii. Nie wiem, może nie chcieli mnie stresować. A może nie wiedzieli.
— Jest sporo szarości, chociaż przyjemnej dla oka — powiedział — ozdobniki są kremowo białe, jest ich całkiem sporo, mają nieregularne kształty.. W sumie, go przypominają gałęzie, rosnące zupełnie bez sensu.
— Opis godzien poety — burknęłam. W głowie jednak kolorowałam kształty, które znałam dzięki echolokacji. Wnętrze budowało się nieźle, chociaż jak wszystko tutaj, panował w nim swoisty bałagan. Bałagan, mający mimo wszystko swego rodzaju urok.
— Karo — powiedział nagle Bryczek — drzwi. Widzę drzwi.
— To jakieś mega odkrycie? Drzwi? — bąknęłam.
— Są bardzo ozdobne.. — szepnął — myślisz, że to sala tronowa?
— A jeśli tak, to co? — zapytałam.
— Tron Ferluna mieści się w samym środki róży — odparł — to taka ciekawostka, wiesz, dla potomnych. — Zastygłam w miejscu,przypominając sobie słowa Skinji.
“Musisz dotrzeć do środka róży, Karo.”
— To jest to! — niemalże zawołałam. Szybko jednak się opanowałam. — Dusza Skinji jest w tronie.
— Skąd Ci to przyszło do głowy? — spytał zdezorientowany.
— Ostatnie słowa, jakie do mnie powiedziała. “Musisz dotrzeć do środka róży, Karo”. To na pewno to. Musimy tam wejść.
— To będzie ryzykowne — odparł z determinacją.
— Świetnie — uśmiechnęłam się — właśnie tego mi brakowało, przez ostatnie tygodnie. Ryzyka. — Konfranter zaśmiał się cicho
— Posłuchaj, Bryczku. Musisz przyjrzeć się tronowi, gdy tam będziemy. Powiedz mi, co mam zniszczyć, a potem brykaj stamtąd jak najprędzej. — Dopiero po chwili zorientowałam się, jakiego walnęłam suchara. Uśmiechnęłam się do siebie.
— Nie ma takiej opcji. Nie mogłem ocalić Skinji, ale Ciebie nie zostawię tam samej — oznajmił.
— Dlaczego? — zdziwiłam się — Tak będzie lepiej, Imbryku. Bezpieczniej.
— Masz nadęte ego, skoro zamierzasz sama stawiać czoła Ferlunowi — żachnął się.
— Taak.. Słyszałam to kilka razy — wzruszyłam ramionami.
— Zawalczymy z nim razem — zadecydował.
— Ale.. — wydukałam.
— Razem — podkreślił, napierając na drzwi łapami. — Gotowa?
Przełknęłam ślinę. To mogą być ostatnie drzwi, przez jakie przejdę. Nie tylko zresztą dla mnie, dla Bryczka też.
— Gotowa — kiwnęłam głową — uwolnijmy duszę twojej dziewczyny.
— Tak.. — zgodził się Bryczek, otwierając wrota do piekieł. Znaczy, wróć, drzwi. Otworzył drzwi.

~*~

Przynajmniej w teorii je otworzył. W praktyce oboje musieliśmy naprzeć na ciężkie wrota, nim te ze skrzypieniem otworzyły przed nami salę tronową. Nie uszło to oczywiście uwadze Ferluna.
— Co takie gnioty, jak wy, robią w mojej siedzibie? — warknął.
— Oho, jego oczy otworzyły się szerzej — szepnął Bryczek. Ferlun był zdziwiony? Znaczy, na pewno był zdziwiony nami, ale..
— Córka. Ramzy. — W jego głosie grzmiała pogarda. A więc to go tak zdziwiło. Usłyszałam, jak schodzi z tronu. — Powinienem was wszystkich wybić. W końcu to zrobię. Mogę zacząć od ciebie i twojego kolegi — zaśmiał się. W ogóle mi się to nie podobało.
— Szkło.. — ponownie wyszeptał Bryczek — jest na oparciu tronu, wycięte w znak karo. — Ciekawy zbieg okoliczności, nie powiem. Teraz Karo musi rozwalić znak karo. Czy można to podliczyć pod myśli samobójcze?
Skinęłam kojotowi głową.
— Śmiało, zatem — parsknęłam — pokaż, co potrafisz, wrogu Porannych Gwiazd — Ferlunowi nie trzeba było dwa razy mówić. Od razu ruszył w moim kierunku, poruszając się podobnie, jak szarżujący byk. Zaczyna mi się, ta echolokacja, podobać.
Oboje z Bryczkiem wystrzeliliśmy na boki. Ferlun zatrzymał się na moment, aby następnie prychnąć i ruszyć w moim kierunku. Właściwie, to nie wiedziałam, co robić, nie miałam planu. Nie chciałam bezpośrednio walczyć z przeciwnikiem. Zniszczyłby mnie. Odskoczyłam ponownie, atakując go vectorami, ten jednak najzwyczajniej je omijał. Błyskawica dziwnej mocy ruszyła w moim kierunku. Odskoczyłam, pozostawiając na swoim poprzednim miejscu dziurę po odrzuceniu. Moje pazury wydały nieprzyjemny pisk, szurając o podłogę. Ferlun szykował kolejny atak, gdy Bryczek... Rzucił się na niego.
— Bryczku! — pisnęłam przerażona.
— Uwolnij Skinji! — zawołał. Nie musiał mi dwa razy mówić. Ruszyłam w stronę tronu, nie mogąc znieść myśli, że Ferlun właśnie w tej chwili krzywdzi Bryczka. Tyle był w stanie poświęcić, dla dobra Skinji. Nie mogłam tego zmarnować.
Skoczyłam do tronu, coś jednak zawiesiło mnie w powietrzu.
— Teraz zgniotę twoje wnętrzności — usłyszałam głos Ferluna. Zgładził Bryczka, czy atakował nasza dwójkę równocześnie?! Z dwojga złego, wolałam opcję drugą — żegnaj, córko Ramzy. — Pogięło go. Nie przegramy! A jednak moje ciało przeszył niewyobrażalny ból, a kości zdawały się mieć coraz mniej miejsca.
~ Vectory! — pisnęła Molly. Tak! Powoli, czując bolesny opór, wysuwałam zapasowe ręce do tronu. Jeszcze troszkę. Tylko troszkę. Z mojego pyszczka wydobył się pisk bólu, gdy gwałtownie szarpnęłam dodatkową kończyną, rozbijając szkło. Pokój wypełniła dziwna lekkość, a moje ciało przestało się ściskać.
— Dziękuję, Karo — usłyszałam głos, który rozpoczął tę przygodę.
— Co z Bryczkiem?!— zawołałam. W tym samym jednak momencie omiótł mnie ciepły płomień. To Skinji zabierała mnie do domu? Nie! Muszę wiedzieć, co się stało z Bryczkiem!
— Bryczku! — zawołałam.
— Już.. Nie wytrzymam — płomyki coraz bardziej mnie pochłaniały, usłyszałam jednak głos — Przep-raszam Ka..karo — był taki słaby.. — Dzię.. Dziękuję, że uwolniłaś Ski- — urwał. Coraz więcej płomieni oplatało moje ciało, najcieplejsze były jednak oczy. Czułam, jak wypełniają się łzami.
— Bryczku? — zapytałam. Odpowiedź jednak nie nadeszła, a moje ciało przeniosło się wraz z ostatnią wolą Skinji z powrotem do watahy.

~*~

Słońce prażyło moje plecy, a miękka trawa pachniała znajomo. Dom? Parę łez spłynęło po moich policzkach. Więc się udało? Skinji jest wolna? A-ale Bryczek..
~ Są teraz razem — przypomniała cichutko Molly. Wzięłam kilka wdechów. Nie będę płakać. N-nie. Nawet nie lubiłam tego gniota, chole-
— Karo? — usłyszałam głos Klairney — Co Ty tutaj robisz? Lelou i Nanami wszędzie Cię szu- zaraz, Ty płaczesz? — zapytała, zdziwiona.
— C-coś mi wpadło do oka — odparłam, trzęsąc głową. — M-muszę.. Muszę pogadać z Ashitą. Mam jej coś do przekazania, odnośnie Ferluna — i ku zdziwieniu wadery wybiegłam w kierunku jaskini alfy. Jakby nigdy nic

< Tatata! Mam nadzieję, że nikt z nudów nie umarł!>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT