środa, 30 sierpnia 2017

Od Lelou do Karo

Przygnębiony, spojrzałem na świeżo skopaną ziemię, która kryła w sobie teraz ciała zwierząt, które jeszcze wczoraj szły razem z nami ścieżką - w stronę lepszego życia, jak byłem pewien wówczas. Teraz jednak łapały mnie wyrzuty sumienia: może gdybyśmy nie zmuszali ich do tak ciężkiej wędrówki, szczególnie w czasie burzy, większa część mogłaby przeżyć? Albo gdybyśmy sprowadzili prosto do nich medyków?
Zaraz jednak pokręciłem stanowczo łbem, usiłując strząsnąć natrętne myśli. Były w bardzo ciężkim stanie już wtedy, gdy znaleźliśmy je w lochach Asriela, a odejście w otoczeniu przyrody, jako wolne stworzenia, z całą pewnością musiało być lepsze, niż śmierć we własnej krwi i urynie, jako więźniowie szalonej, zmutowanej kozy. Musiały odczuwać jakąś ulgę...
Prawda?
Przegryzłem wargę, czując, jak po moim języku rozlewa się wąska strużka cieczy o metalicznym posmaku. Przełknąłem płyn, a z małej rany po chwili przestała już wypływać krew, piekło tylko lekko. Przez moje ciało przeszedł dreszcz - próbowałem wmówić sobie jednak, że to przez chłodny wieczór. Jakie prawo ja jednak w ogóle miałem, by myśleć o tak mało znaczącej rzeczy, gdy nie zdołałem uratować tamtych biedaków? Zadrżałem znowu na wspomnienie wielkich, wypełnionych przerażeniem oczu łani, która jako pierwsza chciała uciec, gdy chcieliśmy dać im ku temu okazję. A potem, gdy zamknęły się ostatni raz, a drobne ciałko sarny zostało wyniesione poza jaskinię medyków.
- Więc teraz Litore - stwierdziła cicho Karo, gdy ostatni dołek został zasypany.
No tak. Ciała zostały złożone tu, ale to na plaży - będącym zaledwie parę kroków stąd - miało się odbyć coś na kształt kolejnego symbolicznego pożegnania. Westchnąłem cicho, przypominając sobie, jak własnie będąc na Litore Somina, ja i Karo wyrzuciliśmy Asriela z powrotem do jego świata. Zakląłem pod nosem. Nie mógł się gdzieś zgubić czy coś?
- Ano - przytaknąłem, usiłując zachować możliwie obojętny ton głosu. Szliśmy razem z partnerką tuż obok siebie - ciepło jej ciała było jednym z nielicznych czynników, które teraz pozwalały mi trzymać się na własnych łapach. Cieszyłem się, że Nami nie była teraz obecna - wiedziałem aż za dobrze, jak źle znosi tego typu rzeczy. Wiedzieli to też rodzice, więc siostra została, pomimo tego, że chciała przyjść, aby pożegnać stworzenia - po cierpliwych namowach, została jednak ze szczeniakami w zastępstwie Vincenta, który był tu teraz obecny. Stał teraz tuż obok Mavis i rodziców, a łagodny uśmiech, który tak często gościł u niego, teraz został zastąpiony poważnym wyrazem pyska - patrzył uważnie na świeże groby, wyraźnie zasępiony.
Po krótkiej chwili marszu, przed nami wyrosła jednak plaża - a razem z nią i widok na morze, które powitało nas łagodną bryzą. Fale szemrały ciepło i przyjaźnie, jakby kompletnie nieprzejęte panującym wokoło ponurym nastrojem. Umilkły nawet mewy i większość ptaków - tylko mały rudzik przysiadł na gałęzi sosny nieopodal, ale jego trel, miast wesołego świergotu, bardziej przypominał marsz żałobny.
Mama, razem z tatą, powiedziała parę słów od siebie - przy Mizu no Yume obecna też była Dakota, jednak najwyraźniej, ponaglana obowiązkami, zdążyła już pójść. Obiecałem sobie upolować dla uzdrowicieli, zielarzy i medyków coś porządnego tak szybko, jak tylko będę mógł.
Teraz jednak skupiłem się na samym niebie, przez które mknęły chmury, ponaglane silnym wiatrem. Zupełnie jakby uciekały. Jakby były to te zwierzęta, które jeszcze wczoraj żyły...
- To nie było sprawiedliwe - mruknąłem do siebie, po chwili jednak dotarło do mnie, że powiedziałem to na tyle głośno, by usłyszała to Karo. Uniosłem zatem wzrok, spoglądając na partnerkę. - Przepraszam... tylko głośno myślałem...

< Karo? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT