piątek, 4 sierpnia 2017

Od Ashity do Zuko

Ludzie mają chyba straszny kompleks niższości, szczególnie wobec przyrody.
Zauważyłam to, kiedy podjechaliśmy pod coś, co od tej pory musieliśmy nazywać "domem". Ogromny budynek w jaśminowych, delikatnych barwach, całkiem ładny i otoczony wszechobecną zielenią, co przyjęłam z ulgą. Spory teren dookoła niego ogrodzony został wysokim płotem, który gdzieniegdzie porastały latorośle. Zaś wewnątrz posadzone zostały całe połacie kwiatów we wszystkich możliwych kolorach, od śnieżnej bieli, przez krwisty szkarłat, aż po ciemną, niemal wpadającą w czerń purpurę. Po co tak małym istotom aż takie wielkie domy? Nam do szczęścia wystarczyły naturalnie powstałe jaskinie, które nie powstawał wbrew przyrodzie, a także żyliśmy w harmonii z nią - korzystając z jej bogactwa, żyliśmy w pobliżu lasu, by dostosować swoje życie do jego rytmu. Przecież nasze ciała były mikroskopijne w porównaniu do ziemi. Ludzie zdawali się zaprzeczać na siłę swojej maleńkości, jakby to oni chcieli narzucić przyrodzie swoją wolę.
Znaczy, żeby nie było. Tworzyli niesamowite rzeczy, a ten dom był zapewne jednym z tysięcy dowodów na to. Staranność wykonania, dbałość o detale - jak na dłoni widać było, że ręka, która kreśliła plany tego wszystkiego i jego budowniczy się starali. Nie wiedziałam do końca, jak nazwać nowe uczucie, które targało mną, ilekroć patrzyłam na "dom". Oprócz wypełniającej mnie dezorientacji, czułam też coś na kształt... zażenowania? To absurdalny pomysł, abyśmy mieli tu zamieszkać. Przebiegłam wzrokiem po innych budynkach, które ciągnęły się dwoma sznurami: naprzeciwko naszego domu i obok niego, wszystkie bardzo podobne do tego, pod który nas zawieziono. Czy wszyscy mieszkańcy stąd to ludzie od  urodzenia? A może są też tu tacy jak my, pod ciągłą obserwacją? Jeśli tylko znaleźlibyśmy kogoś takiego, nasze szanse na powrót mogłyby wzrosnąć nawet kilkukrotnie. Bo przecież wrócimy. Niezależnie od ciała, do jakiego mnie wrzucono, dusza pozostała wilcza. Wzywał mnie zew lasu. Wzywała mnie wataha. Moja rodzina.
Oparłam głowę o ciepłe ramię Zuko, przymykając na kilka sekund oczy. Jego ręka jakby automatycznie powędrowała na moje włosy, gładząc je delikatnie. Zamruczałam cichutko, splatając swoje palce z jego drugą dłonią. Jest dobrze, skoro on tu jest. Wrócimy już niedługo. Lada dzień staniemy ponownie w Stardust Forest w wilczej skórze. To jedyna istniejąca możliwość.
- Znajdziemy jakieś rozwiązanie - szepnął jakby w odpowiedzi na moje myśli. Jego ciepły oddech przyjemnie załaskotał mnie w ucho.
- Wiem - odparłam równie cicho, wypuszczając powietrze z westchnięciem.
- Proszę wysiąść z samochodu - mężczyzna odziany na czarno otworzył nam drzwi i gestem wskazał na ścieżkę prowadzącą do domu. - Wszystkie rzeczy potrzebne do życia są już w środku, jedzenie, pieniądze, środki do mycia i wszystko inne. Niedługo zaadoptujecie do warunków ludzkiego życia. Dobrego życia.
Przejechałam palcami po skórzanej tapicerce, czując, jak paznokcie żłobią w mojej dłoni bruzdy. Musiałam zaprząc całą moją siłę woli, aby nie wykrzyczeć wszystkich targających mną emocji prosto w twarz tego... tego człowieka!
Głęboki wdech. Spokojnie. Nie mogę pokazać po sobie gniewu, ani jednej złej emocji wypisanej na twarzy czy dającej się zauważyć w mowie ciała. Jak to nieraz powtarzała Mei, kiedy jeszcze była w watasze: "Tylko spokój nas uratuje".
- Już idziemy - odpowiedziałam zatem możliwie neutralnym tonem. Starając się opanować drżenie nóg, ostrożnie postawiłam obie stopy na chodniku rozgrzanym lipcowym słońcem. Szofer wyciągnął ramię, zapewne zapraszając, bym się o nie oparła. W pierwszym odruchu chciałam je dumnie zignorować, zaraz jednak zmusiłam się do zachowania rozsądku. Opanowując niezadowolenie, położyłam dłoń na spoconej, śliskiej skórze mężczyzny i wstałam, a zaraz w następnym ruchu przycisnęłam ręce możliwie blisko ciała. Zaraz po mnie wyszedł Zuko, mrużąc delikatnie oczy, gdy spojrzał na niebo, gdzie słońce świeciło dumnie w zenicie. To samo słońce, na które patrzyłam dzień w dzień mojego życia w watasze. Tak bardzo za nim tęskniłam...
- Moje zadanie się tu kończy - poinformował sztywno kierowca, ponownie siadając za kierownicą samochodu. - Przez pierwsze dni, wasze zachowanie monitorować będzie pan Lucas Hoult, innym ludziom znany jako kuzyn, który pokazuje wam okolicę. Jest pracującym u nas synem zmarłego właściciela owej posiadłości, który w ostatniej woli zgodził się, aby wykorzystać ten gmach w celach naukowych, zaś nasze laboratorium zadecydowało, iż zamieszkają w nim oba owoce naszego eksperymentu.
Przegryzłam ze złością wargi. Poczułam się jak jakiś drogi przedmiot, o który się dba, bo dużo za niego zapłacono, ale do którego nie żywi się żadnych ciepłych uczuć.
- Dziękuję za przywiezienie ich tu, panie... - zawiesił głos mężczyzna, który pojawił się za mną nie wiadomo kiedy. Wzdrygnęłam się i mimowolnie przysunęłam nieco bliżej Zuko.
- Norton, panie Hoult - dopowiedział sucho, po czym zatrzasnął drzwi i odjechał z piskiem opon. Zakasłałam kilka razy, gdy dotarł do mnie smród spalin.
Odwróciłam się, by spojrzeć na nowego człowieka. Wysoki, dość potężnej postury, o włosach przywodzących na myśl łany zboża i zaskakująco zielonych oczach.
- Miło mi poznać - ukłonił się lekko. Jego głoś był uprzejmy i miły dla ucha, ale coś w jego zachowaniu mnie niepokoiło. Może był to dziwny błysk w oku albo uśmiech, który przywodził mi na myśl raczej gadzi? Miałam parszywe przeczucie, że z nim lepiej nie zadzierać.

< Zuko? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT