wtorek, 29 sierpnia 2017

Od Lelou do Karo

Szliśmy powoli w stronę jaskini Dakoty, by sprawdzić stan zwierząt - tym razem żadnemu z nas zbytnio się nie śpieszyło - ba,mogłem wręcz powiedzieć, że nasze tempo było powolne, szuraliśmy łapami po ziemi, jakby niepewni każdego kolejnego kroku. Nie miałem pojęcia przecież, co zastaniemy, gdy będziemy już na miejscu - większość stworzeń była naprawdę poważnie ranna, więc istniała możliwość, że nie zdołały przeżyć trudu podróży w burzy, szoku wywołanego tymi wszystkimi szramami i komplikacji po tych wszystkich przeprowadzanych eksperymentach i ranach.
- Myślisz, że jest bardzo źle? - zapytała smętnie Karo, wyraźnie równie przygnębiona, co ja.
Przez chwilę rozważałem odpowiedź w stylu "Na pewno wszystko będzie dobrze, wyliżą się!", wewnętrzny głos podpowiedział mi jednak, że nie jest to zbyt mądry pomysł. Partnerka była przecież wtedy tuż obok mnie i, nawet jeśli pozbawiona wzroku, doskonale zdawała sobie sprawę ze stanu zdrowia zwierząt.
- Nie wiem - przyznałem zatem szczerze, biorąc głęboki wdech. - Karo, naprawdę, nie mam pojęcia... wiesz, jak to wszystko wygląda...
- Wiem - potwierdziła cicho, smętnie stawiając łapę za łapą. Jaskinia Dakoty z każdą chwilą była coraz bliżej - w miarę, jak rosły moje wątpliwości co do odwiedzin.
- Ale nawet jeśli część... nie dała rady - podjąłem, nie dając rady jednak mówić wprost "umarły" - to jestem pewien, że były szczęśliwe z możliwości odejścia jako wolne stworzenia. - Może nie zobaczyły też słońca czy księżyca - spojrzałem na wciąż pochmurne niebo - ale widziały przecież zielone, rozciągnięte aż po horyzont tereny, za którymi roztaczały się ich domy. Widziały burzę, która ich płakała. Niebo płaczące nad dolą wszystkich cierpiących, płaczące z radości, że są wolne. Nawet jeśli część odeszła, zrobiły to jako wolne stworzenia, a nie króliczki doświadczalne.
- Mam nadzieję - mruknęła głucho w odpowiedzi. - Lelou...
- Damy radę. My ich stamtąd wyciągnęliśmy, damy radę się z nimi...
W tym momencie przekroczyliśmy próg jaskini Dakoty. W pierwszym odruchu cofnąłem się o dwa kroki, przerażony widokiem, jaki zastałem: każdy, nawet najmniejszy skrawek podłoża, zajęty był przez leżące nań stworzenia, a dwie medyczki w towarzystwie uzdrowicieli i zielarzy krzątały się między nimi, najwyraźniej wyczerpane po nieprzespanej nocy. Wszyscy pomagali, jak tylko mogli - przyłączyły się nawet niektóre stworzenia w nieco lepszym stanie - więc kto tylko mógł, wylewał siódme poty, by pomagać rannym - nakładano świeże bandaże, rany nacierano różnymi specyfikami, do pyszczków stworzeń wlewany nieznane mi preparaty... dreszcz przebiegł mnie jednak, by Dragonixa łagodnym ruchem łapy przejechała po oczach młodej łani, a dwa stworzenia - kulający nieco na prawą łapę łoś i jeleń bez oka - w idealnie skoordynowanych ruchach, podnieśli nieszczęsne, stygnące już ciałko i wynieśli je gdzieś, a po chwili wrócili.
W tym samym momencie, zauważyła nas Hanami - wymieniła szybkie spojrzenie z medyczkami i podbiegła w naszą stronę. Na pierwszy rzut oka dało się jednak zauważyć, że jej ruchy pozbawione były sprężystości, a uśmiech, który niemal nigdy nie schodził z jej pyszczka, zastąpiony został ponurą minką. Najwyraźniej wszystkim udzielił się panujący nastrój - nawet mama, która, jak dostrzegłem po dłuższej chwili, chodziła pomiędzy wilkami, nie tryskała radością i energią - tylko gdy zagadywała do chorych, na moment stawała się tą samą mamą, którą znałem od szczenięcia. Wszyscy starali się zresztą być możliwie pogodni, gdy dochodziło do kontaktu z pacjentem - ze swojego miejsca widziałem doskonale, że gdy wracali po specyfiki i inne rzeczy, uśmiechy znikały jakby zmazywane niewidzialną gumką.
- Jest aż tak źle? - zapytałem bez ogródek, zbyt przygnębiony, by stopniowo poznawać brutalną prawdę.
Zielarka przytaknęła, wyraźnie wykończona i posmutniała.
- Osiem stworzeń zmarło krótko po przybyciu, kilka kolejnych w nocy... a od ranka odeszło znowu dwanaście. Zamiast zażegnywać kryzys, mamy wrażenie, jakby było tylko gorzej.
- Anie niektóre stworzenia są w lepszym stanie, prawda?
- Owszem, jeśli chodzi o zdrowie fizyczne, większość się wyliże... ale co niektóre wykrzykiwały, gdy spały. Nie chcę nawet wiedzieć, czego musiały tam doświadczyć.
- Możemy jakoś pomóc? - zapytała Karo.
- W jaskini i tak już nie ma gdzie igły wcisnąć - stwierdziła. - Ale dziękuję. Jeśli chcecie... przed zachodem słońca będziemy wszystkich symbolicznie choć żegnać, niektórzy już się tym zajmują. Wiecie, nie bylibyśmy w stanie... - w tym momencie urwała, gwałtownie schylając pyszczek i mrugając szybko oczami. Doskonale jednak wiedziałem, co ma na myśli. Nigdy w życiu byśmy nie tknęli zwłok tych biedaków. Zasługiwali na godny pochówek po tym, co ich spotkało. Jeśli chcecie im pomóc, zajrzyjcie nad Mizu no Yume albo Litore Somina, tam chyba powinni być.
- Rozumiem, dziękuję - mruknąłem.
- Tak... teraz wybaczcie, muszę już wracać i pomóc.
- Jasne, przepraszamy za kłopot - pożegnała ją Karo, a po chwili i ja wymamrotałem parę słów pożegnania. Gdy Hanami wróciła do jaskini, spojrzałem znowu na Karo.
- Idziemy?

< Karo? >

4 komentarze:

  1. W sensie, że idą ichpochować, czy cozrobić? *Karo nieogar*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. * ich pochować
      * co zrobić

      Usuń
    2. Hm...aj, Lelou mógł doprecyzować rzeczywiście, przepraszam. Ano, coś takiego.

      Usuń
    3. Nic się nie stało, dzięki zatem. ^^

      Usuń

Szablon
NewMooni
SOTT