-Ale… dlaczego. – znów puściłem to pytanie w eter, bowiem nie spodziewałem się odpowiedzi od towarzyszącego mi puchacza.
Ponownie spojrzałem na przeklęte ptaszydło. Ten konfident stał jakby
niewzruszony, nie przejmował się tym, iż najprawdopodobniej przyczynił
się do mojej przemiany. Co się kiełbasiło w tych świdrujących czerwonych
ślepiach? Nie mam pojęcia. Warknąłem nań wrogo, dając do zrozumienia,
że jeśli nie zamierza pomagać, to niej leci sobie w kosmos i żebym go
więcej nie widział. Spróbowałem wstać, na równe cztery kończyny.
Przyjąłem dość pokraczną pozycję: mój zad stał wysoko ponad poziomem
głowy. Kto wymyślił taką chorą anatomię, żeby tylne łapy były dłuższe od
przednich? Próbowałem postawił tak krok jednak niemal natychmiast
zatoczyłem się w przód. Prychnąłem rozeźlony. Puchacz zahuczał.
Ciśnienie skoczyło mi bardziej.
-Co chcesz, pierzasty? – fuknąłem w stronę ptaka.
Czerwone ślepka zaiskrzyły, widocznie widząc dla mnie ratunek. Puchacz
wypiął pierś, prostując nogi i układając skrzydła wzdłuż ciała. W tej
pozycji wyglądał równie pokracznie, co ja teraz, jednak przekaz był
jasny-mam się wyprostować, jak to robią ludzie. Zmrużyłem oczy. Czy on
oszalał? Ja, który bite cztery lata swego życia hasałem po Świecia na
czterech łapach teraz mam zacząć kroczyć na dwóch? Ten pomysł w ogóle mi
się nie spodobał, jednak, gdy dłużej się nad tym zastanowiłem doszedłem
do wniosku, iż tak będzie najłatwiej. Szybkiej dotrę na teren watahy i
szybciej uzyskam pomoc… jeśli w tej sytuacji jest jakaś szansa na
ratunek. Doczołgałem się chwiejnym krokiem do najbliższego drzewa.
Puchacz zamłócił skrzydłami powietrze i osiadł na gałęzi powyżej.
Chwyciłem pień rękoma, jednocześnie ogarniając ich mechanikę. Zacisnąłem
palce na korze; była chropowata i nie miła w dotyku. Ludzkie dłonie są
wyjątkowo wrażliwe na bodźce w odróżnieniu do twardych i wytrzymałych
wilczych poduszek. Gdy mój chwyt stał się pewniejszy ośmieliłem się
podciągnąć. Oplatałem pień palcami, by nie ześlizgnąć się z powrotem na
ziemię. Z lekkim trudem udało mi się stanąć w miarę prosto. Dziwnie
obserwować świat z takiej wysokości, z nosem w górze, z dala od trawy,
gdzie mógłby pozostać znajomy trop. Spojrzałem na puchacza z triumfem w
oczach. Ptak zamachał skrzydłami, podzielając mój entuzjazm. Nadal
wsparty o drzewo postawiłem pierwszy krok. Dziwnie było czyń pod stopami
materiał zamiast ziemi, nie mając bezpośredniego kontaktu z podłożem,
uznałem jednak, iż takie rozwiązanie jest wygodniejsze; jeśli ludzkie
stopy są tak samo wrażliwe jak dłonie to miałbym nie mały problem z
przedzieraniem się przez gęstą puszcze i suche runo. Kolejny krok,
pewniejszy od poprzedniego. Zdecydowałem się puścić pień. Posunięcie do
przodu. Lekko się zachwiałem, zakręciłem rękoma w powietrzu i odzyskałem
równowagę. To nie było takie trudne. Powoli zmierzałem w znajome mi
tereny, od czasu do czasu chwytając się drzew, gdy teren okazał się zbyt
trudny. Przez cały czas towarzyszył mi puchacz, od czasu do czas
pohukując na zachętę czy trzepocząc skrzydłami.
Obszedłem już dobre kilkadziesiąt metrów od polany, na której się
przemieniłem. Gęsto porośnięta puszcza dawała się we znaki
niedoświadczonemu człowiekowi-krzewy drapały w nieosłonięte ramiona i
ciągnęły za ubranie. W pewnym momencie miałem już dość i po prostu
usiadłem, wsparty o jedno z drzew. Badałem placami powierzchnię skóry by
sprawdzić, czy powstały jakieś głębsze rany.
-Jak ci ludzie mogą tak funkcjonować? Wystarczy kilka gałązek, by już cali byli podrapani.
Puchacz zatrzepotał skrzydłami, zachęcając do dalszej wędrówki. Zadarłem
głowę, patrząc na ptaka zmęczonym wzrokiem. Niechże się zlituje…
-Wykończysz mnie, pierzasty. – sapnąłem, podnosząc się z ziemi, już bez
większej pomocy. – Idzie mi coraz lepiej. – stwierdziłem z dumą.
Zdeterminowany by uzyskać pomoc od rodaków z watahy ruszyłem w dalszą
podróż, szybko jednak cel wędrówki zszedł na drugi plan; usłyszałem
gwałtowny szelest poruszonej ściółki leśnej. Stanąłem w bezruchu,
wytężając słuch i węsząc w powietrzu. Marny odniosłem skutek-ludzkie
zmysły są na niskim poziomie. Zdałem się na wzrok. Lustrowałem czujnie
teren wokół mnie jednocześnie myśląc, co zrobię, gdy napatoczy się jakiś
przeciwnik. Na kły i pazury nie mam co liczyć, ucieczka raczej nie
zdałaby egzaminu, jedną nadzieją będzie wykorzystanie magii, jednak ta
również nie jest zbyt silna. Kolejny szelest. Prosiłem, by była to tylko
wiewiórka czy inne nieszkodliwe stworzenie. Spojrzałem na puchacza.
Stał na gałęzi, niewzruszony. Pojawił się promyk nadziei; skoro jest
taki spokojny to może nic takiego się nie dzieje?
-Dobra, jest okey… - próbowałem przekonać samego się. – Wszystko w porządku. Idziemy dalej…
„Wszystko w porządku”- te myśli w jednej chwili zostały rozerwane przez
pojedynczą strzałę, która przecięła powietrze tuż koło mojego ucha i
utkwiła w pniu drzewa z wibrującym dźwiękiem. W pierwszej sekundzie
zupełnie zesztywniałem i wstrzymałem oddech jednak szybko się ocknąłem i
rzuciłem błyskawicą do ucieczki. Pędziłem na łeb na szyję, chwytając
się pobliskich drzew by nie stracić równowagi. Biegłem z wywalonym
jęzorem, ciężko dysząc i potykając się o wszystko, co miałem pod nogami.
Nie wiedziałem czy napastnik mnie ściga, czy po prostu chciał
przepędzić, jednak nie chciałem tego sprawdzać, po prostu gnałem byle
dalej od strzały, które niemal pozbawiła mnie życia…
…biegłem aż do chwili, gdy przede mną jakby spod ziemi wyrosło potężne,
białe stworzenie. Istota stanęła dęba, młócąc kopytami powietrze, omal
nie uderzając mnie w głowę. Odchyliłem się przed ciosem, wywróciłem,
przejechałem plecami po suchej ściółce. Ślizg zakończyłem tuż pod
stworzeniem. To odskoczyło ode mnie, uniosło się na tylne nogi i z
wściekłym rykiem opadło ma cztery kończyny. Twarde kopyta wbiły się w
ziemię o włos nie trafiając w moje nogi. Zatarłem głowę, by zorientować
się, kto mnie zaatakował, lecz jedynym co dostrzegłem…
…był grot strzały wycelowany wprost w moją głowę…
Odruchowo osłoniłem głowę rękami, spoglądając na napastnika spod
splecionych dłoni. Szpikulec drżał lekko, cięciwa łuku była naciągnięta
do granic możliwości; gdyby centaur wystrzelił strzała nie miała by
najmniejszego problemu z przebiciem się przez moje ciało.
-Stój, nie rób tego! – zawołałem, w moim głosie słuchać było strach lecz
i zdeterminowanie by uniknąć śmierci. – Wysłuchaj mnie, wyjaśnię! Nie
działaj pochopnie!
Strzelec zawahał się, mięśnie ręki nieco się rozluźniły czyniąc cięciwę
mniej napiętą. Strzała otarła się o rzemyk wydajać wysoki dźwięk.
-Wiem, że to co teraz powiem może brzmieć absurdalnie, ale… - zaciąłem
się mając świadomość, iż moje wyjaśnienia będą ciężkie do przyswojenia.
-… jestem wilkiem. Należę do Watahy Porannych Gwiazd. Nazywam się
Vincent i spełniał tam stanowisko Delty.
Strzała przestała we mnie celować, łuk zawisł swobodnie w opuszczonej
dłoni. Przyjrzałem się dokładnie centaurowi. Był to dojrzały, rosły
ogier o siwej sierści i włosiu. Jego ludzka część gładko łączyła się z
ciałem konia. Mężczyzna był mocno zbudowany, miałem raczej jasną
karnację. Twarz centaura miała mocno zarysowaną, kwadratową szczękę,
błękitne oczy, które spoglądały na mnie spod bujnych, uniesionych w
zdziwieniu brwi. Długie, jasne włosy opadały swobodnie na kark istoty,
falując lekko na wietrze. Na tors istoty zarzucony był brązowy materiał
prawdopodobnie wykonany ze skóry. U boku centaura wisiał kołczan ze
strzałami, który trzymał się na pasie, trzymanym przez ramieniu ogiera.
Przy jego dumnej postawie, bijącej sile i bystrych oczach, które
wydawało się wiedziały wszystko czułem się mały i zawadzający niczym
robak na liściu kapusty. Centaur tupnął kopytem, gdy milczałem zbyt
długą chwilę. Wyraźnie żądał wyjaśnień.
-J-ja wiem, że teraz nie przypominam wilka. – zająknąłem się, zaraz
jednak wziąłem głębszy wdech by nie wyjść na tchórza. Odsłoniłem głowę,
patrząc wprost na centaura jednak nie podniosłem się z ziemi. – Może
zacznę od początku. Emm… wybrałem się na nocny spacer, gdy spotkałem
tego, tego tam delikwenta – wskazałem puchacza, siedzącego na pobliskiej
gałęzi. Ptak nie wyglądał na przejętego sytuacją. – który zaprowadził
mnie na polanę, kilkadziesiąt metrów stąd. Wtedy byłem jeszcze wilkiem.
Poczułem się dziwnie zmęczony, wiec usnąłem. Gdy się obudziłem byłem
już… - wyciągnąłem przed siebie dłonie i poruszyłem niemrawo palcami,
demonstrując moją niepewność. – byłem już człowiekiem. Naprawdę mnie
wiem, jak to się stało. Chciałem wrócić do mojej watahy i uzyskać jakąś
pomoc czy… cokolwiek…
Wyciągnął w moją stronę dłoń. Chwyciłem ją; była duża, nieco szorstka,
ciepła i o silnym uścisku. Bez większego trudu pociągną mnie w górę i
postawił na nogi.
-Nazywam się Gastron. – przedstawił się. – Jestem głównym dowódcą
jednostki centaurów, których zadaniem jest pilnowanie porządku w tej
strefie Tysiącletniej Puszczy.
-Gastronie, ja naprawdę nie chciałem zakłócać spokoju…
Uniósł dłoń na znak, że powinienem zamilknąć. Usłuchałem polecenia.
-Wybacz za ten atak, jednakże moim obowiązkiem jest obezwładnienie
każdej obcej istoty, która potencjalnie może stwarzać zagrożenie. W
szczególności człowiek. – zmierzył czujnie moją sylwetką. Ton jego głosu
zabrzmiał łagodniej, gdy kontynuował: - Zjawiłeś się w samą porę,
Vincencie, a twa przemiana nie była przypadkowa.
Przekręciłem głowę w geście zapytania. Centaur tłumaczył dalej:
-W naszej wiosce wydarzyła się okropna tragedia i sami nie poradzimy
sobie. Potrzebujemy wsparcia ze strony istot, które potrafią przybrać
ludzką formę. Doszły nas słuchy, iż niektóre wilki z Watahy Porannych
Gwiazd posiadają takie moce.
-Ale ja nie…
Ponownie uniósł dłoń. Trochę mnie to zdenerwowało.
-Musimy działać dyskretnie, więc nie mogliśmy przyjąć pomocy całej
sfory. To doskonale, że zmieniłeś się w człowieka, Vincencie. Musisz nam
pomóc.
-Kiedy ja… - znów kazał mi zamilknąć. W nosie miałem ten nakaz. – Kiedy
to nie jest moja umiejętność! Nie potrafię zmienić się w człowieka! To –
wskazałem swą ludzką postać. – jest jakąś pomyłką bogów! Nie chciałem
przybrać takiej formy, nawet nie wiem jak dobrze chodzić!
Mój wybuch złości wyraźnie zaskoczył centaura; Gastron jednak szybko odzyskał spokój i mówił dalej.
-Nie ma czasu, Vincencie. Czy potrafisz czy nie, czy chciałeś, nie
chciałeś to nie ma znaczenia. Jeśli ta wymiana zdań będzie trwać nadal,
konsekwencje mogą stać się nieodwracalnie.
W głosie Gastrona wyczułem niepokój. Coś musiało się dziać.
-Dobrze, pomogę, ale o co chodzi?
-Nie traćmy czasu. – uchylił się lekko, bym wsiadł na jego grzbiet.
Cofnąłem się nieco przestraszony tym pomysłem. – Musimy szybko dostać
się do osady. Wszystko wyjaśnię ci po drodze.
-A pomożecie mi wrócić do wilczej formy? – zapytałem, wsiadając na grzbiet centaura.
-Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. – obiecał. – Teraz jednak skupmy się na priorytetach. Ruszajmy.
Chwyciłem Gastrona za ramiona, ciasno zaciskając palce na mocno
zbudowanych barkach. Ruszyliśmy galopem. Zachwiałem się, pochyliłem w
przód by choć trochę utrzymać równowagę i nie spaść z końskiego
grzbietu. Gastron zwinnie manewrował pomiędzy gęsto rosnącymi drzewami
niczym gibka wiewiórka jednocześnie sadząc duże susy, wyrzucając za sobą
garście uschniętego podszycia.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz