niedziela, 8 maja 2016

"Vincent się człowieczy" część 3

-Ale… dlaczego. – znów puściłem to pytanie w eter, bowiem nie spodziewałem się odpowiedzi od towarzyszącego mi puchacza.
Ponownie spojrzałem na przeklęte ptaszydło. Ten konfident stał jakby niewzruszony, nie przejmował się tym, iż najprawdopodobniej przyczynił się do mojej przemiany. Co się kiełbasiło w tych świdrujących czerwonych ślepiach? Nie mam pojęcia. Warknąłem nań wrogo, dając do zrozumienia, że jeśli nie zamierza pomagać, to niej leci sobie w kosmos i żebym go więcej nie widział. Spróbowałem wstać, na równe cztery kończyny. Przyjąłem dość pokraczną pozycję: mój zad stał wysoko ponad poziomem głowy. Kto wymyślił taką chorą anatomię, żeby tylne łapy były dłuższe od przednich? Próbowałem postawił tak krok jednak niemal natychmiast zatoczyłem się w przód. Prychnąłem rozeźlony. Puchacz zahuczał. Ciśnienie skoczyło mi bardziej.
-Co chcesz, pierzasty? – fuknąłem w stronę ptaka.
Czerwone ślepka zaiskrzyły, widocznie widząc dla mnie ratunek. Puchacz wypiął pierś, prostując nogi i układając skrzydła wzdłuż ciała. W tej pozycji wyglądał równie pokracznie, co ja teraz, jednak przekaz był jasny-mam się wyprostować, jak to robią ludzie. Zmrużyłem oczy. Czy on oszalał? Ja, który bite cztery lata swego życia hasałem po Świecia na czterech łapach teraz mam zacząć kroczyć na dwóch? Ten pomysł w ogóle mi się nie spodobał, jednak, gdy dłużej się nad tym zastanowiłem doszedłem do wniosku, iż tak będzie najłatwiej. Szybkiej dotrę na teren watahy i szybciej uzyskam pomoc… jeśli w tej sytuacji jest jakaś szansa na ratunek. Doczołgałem się chwiejnym krokiem do najbliższego drzewa. Puchacz zamłócił skrzydłami powietrze i osiadł na gałęzi powyżej. Chwyciłem pień rękoma, jednocześnie ogarniając ich mechanikę. Zacisnąłem palce na korze; była chropowata i nie miła w dotyku. Ludzkie dłonie są wyjątkowo wrażliwe na bodźce w odróżnieniu do twardych i wytrzymałych wilczych poduszek. Gdy mój chwyt stał się pewniejszy ośmieliłem się podciągnąć. Oplatałem pień palcami, by nie ześlizgnąć się z powrotem na ziemię. Z lekkim trudem udało mi się stanąć w miarę prosto. Dziwnie obserwować świat z takiej wysokości, z nosem w górze, z dala od trawy, gdzie mógłby pozostać znajomy trop. Spojrzałem na puchacza z triumfem w oczach. Ptak zamachał skrzydłami, podzielając mój entuzjazm. Nadal wsparty o drzewo postawiłem pierwszy krok. Dziwnie było czyń pod stopami materiał zamiast ziemi, nie mając bezpośredniego kontaktu z podłożem, uznałem jednak, iż takie rozwiązanie jest wygodniejsze; jeśli ludzkie stopy są tak samo wrażliwe jak dłonie to miałbym nie mały problem z przedzieraniem się przez gęstą puszcze i suche runo. Kolejny krok, pewniejszy od poprzedniego. Zdecydowałem się puścić pień. Posunięcie do przodu. Lekko się zachwiałem, zakręciłem rękoma w powietrzu i odzyskałem równowagę. To nie było takie trudne. Powoli zmierzałem w znajome mi tereny, od czasu do czasu chwytając się drzew, gdy teren okazał się zbyt trudny. Przez cały czas towarzyszył mi puchacz, od czasu do czas pohukując na zachętę czy trzepocząc skrzydłami.
Obszedłem już dobre kilkadziesiąt metrów od polany, na której się przemieniłem. Gęsto porośnięta puszcza dawała się we znaki niedoświadczonemu człowiekowi-krzewy drapały w nieosłonięte ramiona i ciągnęły za ubranie. W pewnym momencie miałem już dość i po prostu usiadłem, wsparty o jedno z drzew. Badałem placami powierzchnię skóry by sprawdzić, czy powstały jakieś głębsze rany.
-Jak ci ludzie mogą tak funkcjonować? Wystarczy kilka gałązek, by już cali byli podrapani.
Puchacz zatrzepotał skrzydłami, zachęcając do dalszej wędrówki. Zadarłem głowę, patrząc na ptaka zmęczonym wzrokiem. Niechże się zlituje…
-Wykończysz mnie, pierzasty. – sapnąłem, podnosząc się z ziemi, już bez większej pomocy. – Idzie mi coraz lepiej. – stwierdziłem z dumą.
Zdeterminowany by uzyskać pomoc od rodaków z watahy ruszyłem w dalszą podróż, szybko jednak cel wędrówki zszedł na drugi plan; usłyszałem gwałtowny szelest poruszonej ściółki leśnej. Stanąłem w bezruchu, wytężając słuch i węsząc w powietrzu. Marny odniosłem skutek-ludzkie zmysły są na niskim poziomie. Zdałem się na wzrok. Lustrowałem czujnie teren wokół mnie jednocześnie myśląc, co zrobię, gdy napatoczy się jakiś przeciwnik. Na kły i pazury nie mam co liczyć, ucieczka raczej nie zdałaby egzaminu, jedną nadzieją będzie wykorzystanie magii, jednak ta również nie jest zbyt silna. Kolejny szelest. Prosiłem, by była to tylko wiewiórka czy inne nieszkodliwe stworzenie. Spojrzałem na puchacza. Stał na gałęzi, niewzruszony. Pojawił się promyk nadziei; skoro jest taki spokojny to może nic takiego się nie dzieje?
-Dobra, jest okey… - próbowałem przekonać samego się. – Wszystko w porządku. Idziemy dalej…
„Wszystko w porządku”- te myśli w jednej chwili zostały rozerwane przez pojedynczą strzałę, która przecięła powietrze tuż koło mojego ucha i utkwiła w pniu drzewa z wibrującym dźwiękiem. W pierwszej sekundzie zupełnie zesztywniałem i wstrzymałem oddech jednak szybko się ocknąłem i rzuciłem błyskawicą do ucieczki. Pędziłem na łeb na szyję, chwytając się pobliskich drzew by nie stracić równowagi. Biegłem z wywalonym jęzorem, ciężko dysząc i potykając się o wszystko, co miałem pod nogami. Nie wiedziałem czy napastnik mnie ściga, czy po prostu chciał przepędzić, jednak nie chciałem tego sprawdzać, po prostu gnałem byle dalej od strzały, które niemal pozbawiła mnie życia…
…biegłem aż do chwili, gdy przede mną jakby spod ziemi wyrosło potężne, białe stworzenie. Istota stanęła dęba, młócąc kopytami powietrze, omal nie uderzając mnie w głowę. Odchyliłem się przed ciosem, wywróciłem, przejechałem plecami po suchej ściółce. Ślizg zakończyłem tuż pod stworzeniem. To odskoczyło ode mnie, uniosło się na tylne nogi i z wściekłym rykiem opadło ma cztery kończyny. Twarde kopyta wbiły się w ziemię o włos nie trafiając w moje nogi. Zatarłem głowę, by zorientować się, kto mnie zaatakował, lecz jedynym co dostrzegłem…
…był grot strzały wycelowany wprost w moją głowę…
 Odruchowo osłoniłem głowę rękami, spoglądając na napastnika spod splecionych dłoni. Szpikulec drżał lekko, cięciwa łuku była naciągnięta do granic możliwości; gdyby centaur wystrzelił strzała nie miała by najmniejszego problemu z przebiciem się przez moje ciało.
-Stój, nie rób tego! – zawołałem, w moim głosie słuchać było strach lecz i zdeterminowanie by uniknąć śmierci. – Wysłuchaj mnie, wyjaśnię! Nie działaj pochopnie!
Strzelec zawahał się, mięśnie ręki nieco się rozluźniły czyniąc cięciwę mniej napiętą. Strzała otarła się o rzemyk wydajać wysoki dźwięk.
-Wiem, że to co teraz powiem może brzmieć absurdalnie, ale… - zaciąłem się mając świadomość, iż moje wyjaśnienia będą ciężkie do przyswojenia. -… jestem wilkiem. Należę do Watahy Porannych Gwiazd. Nazywam się Vincent i spełniał tam stanowisko Delty.
Strzała przestała we mnie celować, łuk zawisł swobodnie w opuszczonej dłoni. Przyjrzałem się dokładnie centaurowi. Był to dojrzały, rosły ogier o siwej sierści i włosiu. Jego ludzka część gładko łączyła się z ciałem konia. Mężczyzna był mocno zbudowany, miałem raczej jasną karnację. Twarz centaura miała mocno zarysowaną, kwadratową szczękę, błękitne oczy, które spoglądały na mnie spod bujnych, uniesionych w zdziwieniu brwi. Długie, jasne włosy opadały swobodnie na kark istoty, falując lekko na wietrze. Na tors istoty zarzucony był brązowy materiał prawdopodobnie wykonany ze skóry. U boku centaura wisiał kołczan ze strzałami, który trzymał się na pasie, trzymanym przez ramieniu ogiera. Przy jego dumnej postawie, bijącej sile i bystrych oczach, które wydawało się wiedziały wszystko czułem się mały i zawadzający niczym robak na liściu kapusty. Centaur tupnął kopytem, gdy milczałem zbyt długą chwilę. Wyraźnie żądał wyjaśnień.
-J-ja wiem, że teraz nie przypominam wilka. – zająknąłem się, zaraz jednak wziąłem głębszy wdech by nie wyjść na tchórza. Odsłoniłem głowę, patrząc wprost na centaura jednak nie podniosłem się z ziemi. – Może zacznę od początku. Emm… wybrałem się na nocny spacer, gdy spotkałem tego, tego tam delikwenta – wskazałem puchacza, siedzącego na pobliskiej gałęzi. Ptak nie wyglądał na przejętego sytuacją. – który zaprowadził mnie na polanę, kilkadziesiąt metrów stąd. Wtedy byłem jeszcze wilkiem. Poczułem się dziwnie zmęczony, wiec usnąłem. Gdy się obudziłem byłem już… - wyciągnąłem przed siebie dłonie i poruszyłem niemrawo palcami, demonstrując moją niepewność. – byłem już człowiekiem. Naprawdę mnie wiem, jak to się stało. Chciałem wrócić do mojej watahy i uzyskać jakąś pomoc czy… cokolwiek…
Wyciągnął w moją stronę dłoń. Chwyciłem ją; była duża, nieco szorstka, ciepła i o silnym uścisku. Bez większego trudu pociągną mnie w górę i postawił na nogi.
-Nazywam się Gastron. – przedstawił się. – Jestem głównym dowódcą jednostki centaurów, których zadaniem jest pilnowanie porządku w tej strefie Tysiącletniej Puszczy.
-Gastronie, ja naprawdę nie chciałem zakłócać spokoju…
Uniósł dłoń na znak, że powinienem zamilknąć. Usłuchałem polecenia.
-Wybacz za ten atak, jednakże moim obowiązkiem jest obezwładnienie każdej obcej istoty, która potencjalnie może stwarzać zagrożenie. W szczególności człowiek. – zmierzył czujnie moją sylwetką. Ton jego głosu zabrzmiał łagodniej, gdy kontynuował: - Zjawiłeś się w samą porę, Vincencie, a twa przemiana nie była przypadkowa.
Przekręciłem głowę w geście zapytania. Centaur tłumaczył dalej:
-W naszej wiosce wydarzyła się okropna tragedia i sami nie poradzimy sobie. Potrzebujemy wsparcia ze strony istot, które potrafią przybrać ludzką formę. Doszły nas słuchy, iż niektóre wilki z Watahy Porannych Gwiazd posiadają takie moce.
-Ale ja nie…
Ponownie uniósł dłoń. Trochę mnie to zdenerwowało.
-Musimy działać dyskretnie, więc nie mogliśmy przyjąć pomocy całej sfory. To doskonale, że zmieniłeś się w człowieka, Vincencie. Musisz nam pomóc.
-Kiedy ja… - znów kazał mi zamilknąć. W nosie miałem ten nakaz. – Kiedy to nie jest moja umiejętność! Nie potrafię zmienić się w człowieka! To – wskazałem swą ludzką postać. – jest jakąś pomyłką bogów! Nie chciałem przybrać takiej formy, nawet nie wiem jak dobrze chodzić!
Mój wybuch złości wyraźnie zaskoczył centaura; Gastron jednak szybko odzyskał spokój i mówił dalej.
-Nie ma czasu, Vincencie. Czy potrafisz czy nie, czy chciałeś, nie chciałeś to nie ma znaczenia. Jeśli ta wymiana zdań będzie trwać nadal, konsekwencje mogą stać się nieodwracalnie.
W głosie Gastrona wyczułem niepokój. Coś musiało się dziać.
-Dobrze, pomogę, ale o co chodzi?
-Nie traćmy czasu. – uchylił się lekko, bym wsiadł na jego grzbiet. Cofnąłem się nieco przestraszony tym pomysłem. – Musimy szybko dostać się do osady. Wszystko wyjaśnię ci po drodze.
-A pomożecie mi wrócić do wilczej formy? – zapytałem, wsiadając na grzbiet centaura.
-Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. – obiecał. – Teraz jednak skupmy się na priorytetach. Ruszajmy.
Chwyciłem Gastrona za ramiona, ciasno zaciskając palce na mocno zbudowanych barkach. Ruszyliśmy galopem. Zachwiałem się, pochyliłem w przód by choć trochę utrzymać równowagę i nie spaść z końskiego grzbietu. Gastron zwinnie manewrował pomiędzy gęsto rosnącymi drzewami niczym gibka wiewiórka jednocześnie sadząc duże susy, wyrzucając za sobą garście uschniętego podszycia.
C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT