środa, 4 maja 2016

,,Dwie nogi, dwie ręce, czyli jak Toshiro staje się człowiekiem" cz. III

Z trudem dobrnąłem do pierwszych drzew Lasu Śmierci, nadal mając w głowie słowa Mater. Zapewne gdybym był nadal w wilczej skórze, za nic w świecie nie dałbym wiary jej słowom, mimo że z reguły starałem się podchodzić do wszystkiego z dużą dozą zaufania, w szczególności kiedy mowa była o zagrożeniach.
Tymczasem minąłem kilka rzędów poszycia, ale ciemna, nieprzenikniona mgła i mrok szybko pochłonęły światło słoneczne. Jeśli ktoś pokazałby mi tą scenę wyrwaną z kontekstu, nie umiałbym jednoznacznie i z całą pewnością określić, gdzie jest wyjście, a gdzie ścieżka prowadząca w głąb boru. A zresztą, co tu mówić o ścieżkach? Mało kto tu chodził ,szczególnie od tej strony, a stali mieszkańcy tej krainy woleli trzymać się w sercu Lasu. Przerażała mnie ta zmiana w człowieka. Nie chodziło nawet o sam wygląd, a ten dziwny sposób chodzenia też mógłbym zaakceptować, choć nadal sprawiał mi niemałą trudność. Nie. Największym lękiem przejmował mnie sposób bycia tego organizmu. Wszystko miałem poprzestawiane, a co tu mówić o zmysłach? Do tej pory zawsze polegałem na węchu bardziej, niż na wzroku, a teraz moje powonienie, w porównaniu ze wcześniejszym, diametralnie się zmieniło. Gdzie ten mocny zapach liści, wilgoci? Gdzie woń zwierzyny, watahy? Teraz wyczuwałem jedynie namiastkę, i to tylko rzeczy będących blisko mnie. Słuch też miał się kiepsko, jakby ktoś włożył mi watę w uszy. Może nie było tak tragicznie, jak w przypadku węchu, ale różowo też nie. Na plus zmienił się zdecydowanie wzrok. Kolory widziałem obecnie o wiele intensywniej, z większą dbałością i jeszcze dalej, niż normalnie. Ale przecież nie spojrzę się za siebie, chyba że szedłbym tyłem. oczy, choćby i sokole, nie zastąpią mi węchu i słuchu, które mój gatunek wypracowywał przecież przez całe pokolenia! Zagryzłem wargi, czując w ustach metaliczny smak krwi. Wolną ręką, potarłem zmarznięte ciało, które teraz chroniła tylko cienka warstwa materiału. Ściółka leśna wbijała się boleśnie w moje bose stopy, a dotyk wilgotnego mchu napawał mnie dość dziwnym wrażeniem, jakbym chodził po lodowatej wodzie, a tutejsza gleba chciała pochłonąć każdego podróżnego.
Krople potu zaczęły powoli wstępować na moje czoło, oddychałem z coraz większym trudem, ale zarazem stawiałem kroki z coraz większą swobodą. Schyliłem się i odłożyłem kij, aby spróbować choć przejść kilka kroków samodzielnie. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy laska zaczęła zapadać się pod ziemię! Pełen najgorszych przeczuć, spojrzałem na własne nogi... Ta, ma się to szczęście w wyborach przystanków, prawda? Grunt powoli, ale zdecydowanie pochłaniał mnie w swoje zimne i ciężkie ramiona. Czyli to nie był zwykły mech. Czułem się jak owad złapany w pułapkę, otoczony przez wielkie pnie drzew. Na jednej z wysokich gałęzi dostrzegłem kruka o czerwonych, połyskujących w ciemności oczach. Patrzył na mnie, jakby czekał, aż umrę, uduszę się, zostanę pogrzebany żywcem pod tonami ziemi. Jego skrzek brzmiał niemal jak kroki śmierci. Gwałtownej, powolnej i okrutnej, zbierającą swoje żniwo bez przygotowania.
Ostatkiem sił, zacisnąłem palce na chropowatej, chłodnej korze, ale zanim zdołałem chociaż wyprostować kolana, znowu się zapadłem, tym razem wyjątkowo mocno, a moje dłonie szybko zjechały w dół. Syknąłem, patrząc na zdartą skórę, z której sączyły się cienkie strużki krwi. Gdzie tylko spłynęła szkarłatna ciecz, gleba barwiła się na jej kolor, aż w końcu, póki rana nieco nie skrzepła, grunt wokół mnie pokrył się czerwonymi kropkami.
Nagle zobaczyłem jakieś kłącze, zaledwie kilkadziesiąt centymetrów ode mnie. Stęknąłem, wyciągając ręce na jak największą odległość, ale im bardziej się szarpałem, tym szybciej się zapadałem. Ze złością odgarnąłem białe włosy opadające mi na oczy, po czym spróbowałem znowu. Panika przejmowała coraz większą kontrolę nad moimi działaniami, tkwiłem już po pas w grząskim gruncie, kiedy nagle- o cudzie!- jakaś siła popchnęła moje stopy, a ja, unoszący się w powietrzu człeko-ptak, przeciwstawiające się prawom grawitacji stworzenie, zdążyłem tylko dostrzec jakieś półokrągłe uszy, porośnięte futerkiem. Misiu Uszatku, nie wiem, czy to ty, czy to może Puchatek, ale już nigdy nie powiem na Was złego słowa!
Niestety, moje podniosłe rozmyślenia i pochwały na rzecz wszelakich bajkowych miśków, zostały brutalnie przerwane. Ziemia, korzystając ze swojej mocy przyciągania, upominała się o moją szlachetną obecność, a ja, jako z natury osobnik nielotny, poddawałem się jej żądaniom z radością.
Bynajmniej powrót na stały grunt nie był zbyt przyjemny, twardy, bez petard i radośnie drących mordę fanów. Jęcząc i wyklinając tego rodzaju lądowania, zdołałem wstać samodzielnie. No robi się te postępy, nie? Medykiem co prawda, to prawda, nie jestem, ale orzekłem, że raczej nic sobie nie naciągnąłem, złamałem czy uszkodziłem. Kończyn też sobie nie oderwałem, mózg jaki był, taki był, ale zdawało mi się, że poziom głupoty się nie zawyżył zbyt mocno. Ciut zaskoczony, bo w końcu trzasnęło mi coś raz czy dwa, ale w końcu nic mi się nie stało, ruszyłem dalej.
Ruszyłem dalej, nasłuchując jakiegoś szmeru. Z przykrością nie polegałem na węchu, który dostarczał mi absolutne minimum informacji. Za to wzrokiem przeczesywałem teren, wypatrując złowieszczych, czarnych skrzydeł kruka, ale ptaszysko najwyraźniej zniknęło, co bynajmniej nie napawało mnie smutkiem, raczej nerwowym oczekiwaniem, gdzie też czeka mnie następna pułapka i czy uda mu się w końcu zaskrzeczeń z triumfem nad moimi nieruchomymi zwłokami... Nie, tak na pewno nie będzie! Wrócę cały i zdrowy do watahy, w swojej kochanej, wilczej formie. Oddajcie mi mój puchaty ogonek!
Zastanawiałem się też, gdzie też podziała się ta jaskinia, o której mówiła Mater. Póki co widziałem same drzewa, ogromne, to prawda, ale tylko drzewa.
Nagle, nie stąd, ni zowąd, wyłonił się mój 'serdeczny przyjaciel', kruk. Zwierzę bezwstydnie podleciało prosto do mnie, jakby zwabione wspomnieniem staruszki. Zresztą, jeśli uwierzyć jej słowom, to ono było jej częścią. może jakim palcem albo coś? Ptaszysko szybko podleciało do mnie, a ja musiałem zaprzęgnąć całą wolę, jaką miałem, aby nie przejechać po nim pazurami... których przecież nie miałem. No to żeby z liścia mu nie dać, co zapewne skończyłoby się niemiło dla paluszków... I tych dziwnych, różowych płytek.
Tymczasem, czarnopióry stwór podleciał pod mój podbródek i siłą rozpędu, skierował go w górę. Myślałem, że mi kręgi trzasną... Zdenerwowany, uniosłem wzrok do góry i niemal się zachłysnąłem. Na jednej z rozłożystych koron drzew, dostrzegłem szklaną kopułę, którą osłaniały liście innych, wyżej umiejscowionych gałęzi, które wyrastały z innych pni.
- Że ja mam tam niby iść?!- wydusiłem z siebie po chwili.
Kruk zaskrzeczał twierdząco, po czym szybko odleciał, gubiąc po drodze jedno pióro. To już chyba trzecie, jakie udało mi się zdobyć. Z lekkim uśmiechem wyjąłem z kieszeni pozostałą dwójkę i wpiąłem je we włosy, tuż za uszami. Musiałem wyglądać dziwacznie, ale cóż. Czas przekonać się, czy w tym ciele potrafię korzystać z magii...
CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT