Byłem załamany. Co? Ferlun? Dlaczego Ferlun? Co ten świr w ogóle robił
na terenie MOJEJ watahy i z MOJĄ Renesmee? Skarciłem się w myślach.
Nigdy nie pomyślałem w ten sposób o strateżce. Zdawałem sobie sprawę, że
wadera w żadnym wypadku nie jest przedmiotem, bym nazywał ją swoją. Ale
kiedy zobaczyłem ją u boku basiora..coś mnie dotknęło. Czy on w ogóle
okazywał jej jakikolwiek szacunek po za zwrotem “Kochanie”? Odniosłem
wrażenie, że nie. Ehh. Gdybym tylko mógł-rozszarpałbym sk*rwiela.
Obejrzałem się w stronę watahy. Dlaczego nigdzie nie ma patrolu
granicznego i wszędzie kręcą się te całe waru? Coś musiało tutaj zajść.
Obejrzałem się. Maril szła tuż za mną, przypatrując mi się smętnym
wzrokiem.
-Vic.-Odezwała się nagle, podchodząc bliżej. Zauważyła moją krzywą minę.
Delikatnie wsparła głowę o moje ramię, jakby chcąc dodać mi otuchy.
Kochana waderka. Starała się pomóc, nawet nie znając powodu moich
zmartwień.-O co tam chodziło?-Zapytała. Opuściłem głowę, a mój wzrok
utkwił w ziemii-Co Ci jest?
-Maril to..-mój głos był mało przytomny. Dalej starałem się wydedukować, co się stało-Oni..
-Oni..?-Podopieczna starała się utrzymać rozmowę. Westchnąłem, z
zamiarem odpowiedzenia, gdy usłyszałem za sobą powarkiwania. Odwróciłem
się i ujrzałem dwójkę waru. Przyglądali się nam chciwie. Maril cofnęła
swój łepek i wbiła pazury w ziemię, komunikując obcym gotowość do walki.
Co mogła jednak ona, zwyczajna wilczyca pierwszego pokolenia Ramzy?
Spojrzałem w niebo, mając nadzieję, że bogowie obserwują nas i mają w
opiece. Albo lepiej nie. Jikan nie byłby dumny z tego, co zrobiłem.
Dwójka waru rzuciła się w stronę mojej księżniczki. Oo nie, tego już za
wiele. Uskoczyłem przed nich, donośnie przy tym warcząc donośnie.
Odepchnąłem jednego z nich całym swoim ciężarem tak, że jeden uderzył w
drugiego, przygniatając go do ziemi. Zanim zdążyli zrobić cokolwiek
pierwszemu zadałem ostry cios w klatkę piersiową. Padł na ziemię
nieprzytomny. Skoczyłem na drugiego i przygniotłem go do ziemi, dusząc
przy tym łapami. Złość pulsowała w moich żyłach.
-Słuchaj, dupku..-wycedziłem-To nie jest mój dobry dzień, więc
ostrzegam, zrób jeden fałszywy krok a powyrywam Ci łapska i wsadzę do
tej przerośniętej gęby.-Parszywe stworzenie patrzyło na mnie zdziwione,
było jednak zarazem przerażone. Sam byłem zaskoczony tym, co właśnie
zrobiłem.
-Victor!-Głos Maril był przerażony. Trochę płaczliwy.-Chodźmy już
stąd..-Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Uderzyłem stworzenie z
całej swojej siły w pysk, pozostawiając na nim spory ślad i odszedłem
zabierając ze sobą Maril. Co jakiś czas obracałem się, by sprawdzić, czy
potwór nie postanowił sprawdzić realności mojej groźby. Byłem zupełnie
poważny i świadom zagrożenia z jego strony wypowiadając te słowa. Chyba
właśnie wszedłem w stan wojny z waru. Trudno. Już mnie to nie obchodzi.
Nie mam partnerki. Nie mam rodziny, czy zwierzęcia. Nie mam watahy. Nie
mam nikogo, po za moją już nie taką małą, ale dalej puszystą i uroczą
kuleczką. I nikomu nie pozwolę skrzywdzić Maril.
Przysiadaliśmy pod drzewem, z dala od dawnych terenów watahy porannej
gwiazdy. Jeszcze przez jakiś czas patrząc smętnie w tamtą stronę
myślałem o tym, co musiało się stać. Nagle zrozumiałem. Skoro nie było
mnie na miejscu podczas walki, rana, którą odniosła Ashi nie została
przez nikogo przejęta. Ale czy to znaczy, że Yomi wygrał a Ashita..Nie.
Pokręciłem z rozpaczą głową. Na pewno nie. Musi być jakieś inne wyjście.
Jest wiele wilków-medyków. Na..na pewno ktoś był w stanie
uleczyć..zamarłem. Tamtego dnia, zanim wiadomość o walce się rozniosła
tylko Ja i Renes byliśmy przy wodospadzie Mizu. A skoro mnie tam nie
było, a Res nie potrafiła leczyć..polegliśmy. Przypomniałem sobie swoje
motto “Nie możesz uratować wszystkich, zawsze poniesiesz straty”. Taki
był koszt mojego samolubnego działania. Poczułem się jak ostatni szczyl i
zdrajca. Siłą watahy jest wilk. A siłą wilka-wataha. Tak naprawdę każdy
z nas miał wpływ na to, co się dzieje i jedno zniknięcie mogło oznaczać
katastrofę. Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? Victor sprytnie
wykorzystał moją słabość na korzyść Ferluna, a Ja głupi dałem się
nabrać..
-Co Cię wiąże z tym miejscem?-Maril zwróciła się do mnie cicho, dalej
przestraszona. Objąłem podopieczną, posyłając jej krzywo uśmiech.
-Nie jestem pewien, czy byś uwierzyła..-ton mojego głosu był
nostalgiczny, zupełnie jakbym nie był w tamtym miejscu od lat. No, bo
teoretycznie nie byłem. W tej rzeczywistości, oczywiście.
-Mimo wszystko chciałabym wiedzieć.-Odparła, zatapiając pyszczek w moim futerku. Przytaknąłem.
-Rozumiem. Ale to nie będzie miła bajka..-Z góry ostrzegłem.
-Vic! Nie jestem już małym dzieckiem!-Wadera oburzyła się.
-Tak, wiem, ale wszystko zaczyna się, kiedy byłaś mała.-Powiedziałem.-Pamiętasz, jak przestrzegłem Cię przed jastrzębiem?
-Tak.-Potwierdziła od razu-Czemu?
-W mojej linii czasu zwierzę to rozerwało Cię. Zostały mi tylko czarne kłaczki.-Zacząłem, wadera jednak przerwała mi.
-Twojej linii?-Zapytała zdziwiona-Nie rozumiem.
-Poczekaj. Zaraz do tego dojdę. Byłem roztrzęsiony. Sama rozumiesz,
wszystko stało się nagle. Kilka wader z watahy porannej gwiazdy
odnalazło mnie, udzieliło pomocy, a następnie przyjęło do siebie. Można
powiedzieć, że znalazłem tam dom. Przyjaciół. A w końcu też miłość i
rodzinę. Kasztanowa wadera, którą widziałaś, nazywa się Renesmee i jest
matką moich dzieci. W tamtej watasze opanowałem także żywioł czasu.
Wrogi basior, mój imiennik, Victor uświadomił mnie, że używając swoich
mocy mógłbym Cię uratować. Zaufałem mu i..dlatego jestem
tutaj.-Zakończyłem swoją historię, dodając:-To nie tak, że nie cieszę
się z tego, że tutaj jesteś, Maril. Jestem przeszczęśliwy. Ale muszę
odzyskać moją rodzinę. Za wszelką cenę.
-Rozumiem.-Wadera przytaknęła, ze zrozumieniem. Zdziwiło mnie, że mi uwierzyła.-Na pewno znajdziemy sposób by to odkręcić.
-Ale wtedy Ty..
-Wiem, Victorze. Ale takie jest moje przeznaczenie, oraz wola Unmei,
prawda?Nie zamierzam się z nią sprzeczać.-Spojrzałem osłupiały na Maril.
Kiedy ona tak bardzo dorosła? Meh, dobre pytanir, jak na kogoś, kto
jeszcze przed chwilą zmieniał czas, aby uratować ją jako szczenię.
Poczułem, że moje powieki szklą się. Była cudowna. Ale miała rację. To
musiało się stać. A Ja musiałem wrócić do mojej rodziny. Nie wyobrażałem
sobie dalszego życia bez Res. Wadera była jak pierwszy przebiśnieg po
zimie. Napawała mnie szczęściem i nadzieją. Chciałem być z nią, otaczać
opieką. Sprawiać, by na jej pyszczku pojawiał się uśmiech i wspólnie
obserwować, jak dorastają nasze córeczki. Były jeszcze takie młode, za
młode, by przestać istnieć. Zamrugałem, aby odpędzić łzy, kiedy nagle w
krzakach usłyszałem ciche stęknięcie. Wraz z Maril ruszyliśmy w jego
stronę, a naszym oczom ukazała się Renes. Była ranna. Bez namysłu
uleczyłem jej ranę, trochę się przy tym kalecząc.
-Słyszałaś naszą rozmowę?-Zapytałem-Co Ci się stało?
<Renesmee? Krzaki mają uszy xd>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz