sobota, 7 maja 2016

,,Dwie nogi, dwie ręce, czyli jak Toshiro staje się człowiekiem" cz.IV

Zacząłem powoli rozbudzać w sobie magię, nie całkiem przekonany, jakie jej natężenie jest w stanie wytrzymać to ciało. Może trochę mniejsze, niż moje wilcze, może nawet większe albo takie samo? Wolałem zminimalizować ryzyko, więc ostrożnie coraz bardziej kumulowałem energię. Równocześnie, nie odrywałem wzroku od wysokiej, szklanej kopuły. Co kilka sekund, promienie słoneczne przemykały się przez materiał, z której była stworzona, a jasne, złote światło rozdzielało się na wielobarwną wstęgę, tańczącą po pniach drzew niczym zwinne baletnice wykonujące jakiś skomplikowany, ale piękny utwór, jakby wyraz smutku, że już nigdy nie powrócą do samego Słońca, ale znikną razem z nachodzącą chmurą. Więc teraz tańczyły i tańczyły, być może chcąc wniknąć w trawy, drzewa i serca obserwatorów, byle tylko nie rozpłynąć się w nicość.
- Zaklęcie Ciężaru: Hel!- krzyknąłem, patrząc na swoje chybotliwe odbicie w niewielkiej kałuży, któremu daleko było do zgrabności chyżych promyków.
Początkowo czułem bolesne ukłucia, zapewne efekt uboczny używania magii. Z doświadczenia się odzywałem się ani słowem, wiedziałem, jak ''świetnie'' brzmi teraz mój głos- jak krzyki wiewiórki, która zgubiła swoje ulubione orzeszki.
Podskoczyłem na ułamek sekundy przed tym, zanim zaklęcie objęło resztę moich stóp. Moje ciało było leciutkie, uniosło się więc w górę przy pierwszym lepszym podmuchu wiatru. Co rusz obijałem się o pnie, a drobne gałązki i ciernie przecinały moją skórę. Ruchy miałem utrudnione, czekałem więc na pierwszy lepszy moment, aby wrócić do swojej wcześniejszej wagi. Dostawałem zawrotów głowy jak tylko zerknąłem w dół, czego żałowałem, bo widoki były naprawdę wspaniałe. Ale czemu musiały się tak kręcić?!
Mój oddech ulgi, brzmiący jak krztuszenie się podczas pompowania balonu, słychać było chyba w całym Lesie. Miałem tylko nadzieję, że nie zwabię żadnych amatorów świeżej, ludzkiej krwi, choć, teoretycznie rzecz biorąc, sam wlazłem na ich teren, a to trochę jak sarna wbiegająca do jaskini wilka.
Syknąłem głośno, kiedy moje stopy dotknęły szkła nagrzanego od Słońca. Gwoli ścisłości, zacząłem skakać i wykonywać jakieś dziwaczne, nieregularne ruchy, oby tylko nie dotknąć gorącej powierzchni. W końcu dopadłem do jednego z drzew, zerwałem garść liści i podłożyłem je pod nogi. Nadal czułem intensywne ciepło, ale nie parzący gorąc, chociaż tyle...
- No- mruknąłem, teraz swoim normalnym głosem.- Teraz tylko jak ułamać trochę tego szkła?
Z namysłem zacząłem szurać stopami po gładkiej tafli, zostawiając za sobą, na dotąd nieskazitelnej posadzce, długie i dość wąskie, zielone ślady, które ciągnęły się w dwóch liniach. Może trzeba użyć jakiegoś zaklęcia? Albo wykonać jakieś zadanie, na przykład coś zaśpiewać? Krusz się, krusz się, szkiełko me...
Nie no, może nie. Dać mu ofiarę z bigosu?
A może chodziło po prostu o prymitywną, ale jakże skuteczną siłę? Ułamałem kawałek gałęzi i z pamięci odrysowałem brakujący fragment klepsydry na jednym z ''zakoli'' jaskini. Końcówka patyka z łatwością żłobiła głębokie bruzdy, jakby rysowała nie po szkle, a po mokrym piasku. Delikatnie się wzdrygnąłem, mając lekkie obawy, czy stanie na tak delikatnym materiale jest aby na pewno bezpieczne. Kilka razy przeniosłem ciężar ciała z palców na pięty, ale nie zauważyłem żadnych falować czy wgnieceń. Ośmielony, odważyłem się raz podskoczyć, przygotowany na huk rozbijanych na tysiące kawałków szkiełek, po których tańczyłyby słoneczne baletnice, nabierając blasku w szkarłatnych kroplach...
No, ale nie było tak dramatycznie. Wylądowałem, nawet żadnych uszkodzeń nie zrobiłem ani szkłu, ani sobie, było tylko kilka pisków i bieganiny, kiedy z powrotem przyczepiałem liście do stóp. Po kilku chwilach podszedłem ponownie do obrysowanego fragmentu i delikatnie dotknąłem go palcami. W przeciwieństwie do twardej podłogi, ściana była trochę jak woda uwięziona między dwoma ścianami powietrza. Zacząłem wypychać swoją 'cegiełkę' powoli, ale dość zdecydowanie. Balansowałem nogami tuż nad krawędzią ogromnej kopuły, modląc się w duchu, aby coś we mnie nie uderzyło. Wychylałem się jak najmocniej, żeby przepchać szkło na gładką powierzchnię jaskini, która, w miarę moich postępów, zamiast wychodzić coraz łatwiej, zaczęła stawiać opór. Udało mi się dopiero po kilku minutach: brakujący fragment klepsydry z brzdękiem spadł na taflę i...rozbił się na dwie części o ostrych krawędziach. Ostrożnie podniosłem z ziemi dwa fragmenty, czekając, aż
a) całą jaskinię trafi jasny szlag i się zawali,
b) szkło się podniesie niczym wzburzone fale i wywali mnie na dół.
No, jednak nic takiego się nie stało. Ale mi nie potrzeba żadnych ingerencji złośliwych przedmiotów martwych, żeby wrócić na ziemię w popisowy sposób- zapomniałem odpowiednio przerzucić nogę z powrotem, w wyniku czego nadal opierała się na pustce. A kiedy wyprostowałem się w nieco bardziej elegancką pozycję siedząc, zbyt mocno się przechyliłem, w wyniku czego mój środek ciężkości znalazł się tuż za krawędzią.
W tempie błyskawicy, zanim zdążyłem chociażby krzyknąć, czy też powiedzieć coś, za co kazaliby mi szorować usta przez rok, spadłem, nadal z kawałkami szkła w dłoniach. Kolory rozmazywały się i wirowały, a ja straciłem zdolność logicznego myślenia. Zastanawiało mnie, czy właśnie tak umrę- nie w walce albo po długim ,szczęśliwym życiu przy boku rodziny, tylko z powodu własnej bezmyślności. A może po prostu wrócę do swojej wilczej formy, kiedy stanie się niezdatna do użytku?
Pogrążony w oczekiwaniu na bolesny upadek i głośne plaśnięcie, ledwo odnotowałem, że uderzyłem o coś miękkiego i czarnego- może to jakieś większe stworzonko?- w wyniku czego nieco utraciłem pęd i spadłem na twardy grunt, turlając się jeszcze przez paręnaście metrów. Co rusz nadziewałem się na leżące na ziemi kamienie albo suche gałęzie, ale zatrzymałem się dopiero przy rozłożystej sośnie. Walnąłem w jej pień plecami, nie mogąc nawet powstrzymać krzyku. Spojrzałem na swoje ręce: białe palce, kurczowo zaciśnięte na dwóch, o ironio, nie uszkodzonych szkiełkach, mocno krwawiły. Chciałem puścić zimny materiał, ale ten jakby przywarł do moich rąk. Z trudem doczołgałem się do źródełka, wcześniej dokładnie lustrując teren w poszukiwaniu potworów, ale, ku mojemu zaskoczeniu, nie dojrzałem niczego. Ostrożnie zanurzyłem dłonie w chłodnej wodzie, a dotąd czysta ciecz zabarwiła się na czerwono. Fale obmyły rany, a szkło równocześnie się oderwało. Na szczęście, w porę zdążyłem je znowu zabrać i szybko wyciągnąć.
Wynurzyłem dłonie, a kilka kropel krwi spadło na jeden z kantów szkła. Połączyłem do z drugim, aby oba wyglądały jakby przez ich rozdzielenie zaczęły krwawić- wiem, głupie. Ale zawsze fascynowało mnie, co się dzieje z dwoma kawałkami rozdartych dusz, a te dwa fragmenty przezroczystej substancji przypominały mi nieco nieuchwytnego, wciąż uciekającego i zmieniającego maski ducha. A jakie było moje zdziwienie, kiedy nie mogłem odczepić od siebie tych dwóch kawałków!
Zagryzłem wargi, zastanawiając się, co mogło być tego przyczyną, bo nigdy nie słyszałem, żeby moja krew była też jakimś klejem.
Chyba że...spoiwem, o którym mówiła Mater, była właśnie szkarłatna ciecz, nie tylko moja. Jak to mówią, głupi to ma zawsze szczęście. Odnajdywałem coraz więcej powiązań między szkłem, a duszą- i to, i to mogło przywdziać różne barwy, mogła je łączyć między innymi przelana krew, łatwo się niszczyły.
W pewnym momencie, usłyszałem szelest kroków. Zaalarmowany, szybko wstałem, choć moje stopy gwałtownie zaprotestowały. Jakby ściągnięta moimi myślami, tuż obok drzew stanęła staruszka z klepsydrą w dłoni. Uśmiechała się. Jej błękitne oczy błyszczały, a ja dopiero odnajdywałem podobieństwo między tymi ognikami, a metalicznym błyskiem w ślepiach kruków, które mnie ścigały. Wzdrygnąłem się. To nie była miła babcina, która z miłym, serdecznym uśmiechem podziękuje, da cukierka i wytłumaczy, jak mam odzyskać ciało.To była tylko jej maska, jak szkło podsunięte pod niebo, które w każdej chwili można skierować ku czarnej przepaści.
- Znalazłeś spoiwo?- zapytała, a jej głos nadal brzmiał jakby przemawiały ciepłe płomienie ogniska rodzinnego.
- Wystarczy nawet odrobina krwi.
Poczułem się całkowicie wyprany z uczuć. Tylko patrzyłem przed siebie pustym, beznamiętnym wzrokiem. Jeszcze chwila i ona pokaże mi swoją prawdziwą formę. Mam jeszcze szansę na ratunek...?
Mater nadal się uśmiechała. Chyba rozbawiła ją moje spostrzeżenie.
- Do tego, owszem. Ale czasem trzeba poświęcenia całkowitego. Za grzechy trzeba odpokutować, a klepsydra wyznaczyła stosowną karę. Żąda dobrowolnie oddanego życia.
- To tylko przedmiot.
- Hm? Przed chwilą sam porównywałeś szkło do duszy- uśmiechnęła się.- Śmierć naprawdę nie jest tak straszna, jak mówią. Ona sama w sobie nie jest aż takim problemem. Tym, co przeraża większość, jest samo umieranie.
- A to nie jest to samo?
- Nie- tym razem jej odpowiedź była zaskakująco twarda.- To jak różnica między człowiekiem, a ludźmi. Związane ze sobą, a kiedy dokładniej się przyjrzymy temu gatunkowi, to te dwa pojęcia oznaczają zupełnie różne rzeczy.Jesteś gotowy się poświęcić, aby się o tym przekonać i zażegnać niebezpieczeństwo?
- Przecież nawet nie wiem, co może się stać w konsekwencji rozbicia tej klepsydry!
- A to, że właśnie w każdej chwili wybuch, który widziałeś wcześniej, może ogarnąć całą watahę? Świat? Nawet jeśli jesteś głównym bohaterem w swoim życiu, pomyśl, ile jeszcze jest takich książek, a spora część z pewnością o wiele bardziej ciekawych i przydatniejszych, niż twoja. Ale, ale, przepraszam, ty przecież zawsze byłeś zbyt wielkim tchórzem. Uciekasz i chcesz przygody, która do niczego cię nie zobowiązuje. Zawsze w drodze, zawsze na szlaku... Myślisz, że ktoś tam na ciebie czeka? A więc może... Zabijesz mnie?
Błękitne oczy kobiety błyszczały, jakby doskonale się bawiła.
CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT