niedziela, 8 maja 2016

"Vincent się człowieczy" część 2

Gdy otworzyłem oczy niebo było o wiele bledsze, niż gdy zapadałem w sen. Gwiazdy gasły na tle rozbielonego granatu, księżyc chował się za horyzontem, ciągnąc za sobą ostatnie warstwy ciemnego firmamentu. Po przeciwnej stronie niebo przybierało barwy różu i oranżu, choć słońce jeszcze nie zdążyło wyjrzeć spod widnokręgu; brak promieni słonecznych pozwalał figlować chłodnym wiatrom.
Takowy właśnie powiew oplótł mnie ze złośliwością, od razu rozbudzając. Poruszyłem się gwałtownie, niemal spazmatycznie jakby tym nie do końca świadomym czynem chciał odgonić szczypiący mróz.
-Czemu jest tak strasznie zimno? – prychnąłem, dygocząc całą powierzchnią ciała.
Podniosłem się, zbyt szybko. Zaraz zakręciło mi się w głowie, łapy drgnęły niespokojnie, aż w końcu runąłem z powrotem na ziemię. Grunt już nie wydawał się miękki i przyjazny; teraz prezentował się jako zimna, twarda powierzchnia, trawa natomiast kleiła się do ciała i łaskotała niemiło. Deszcz padał, że tak się lepi? Przecież z moim sztywnym futrem nigdy nie miałem takich problemów.
-Oł, och… - jęczałem, czując dyskomfort w kościach, jakby każda z nich była połamana i teraz dopiero, co się zrosły. Sztywne i niechętne do podjęcia pracy. – Ooojć, bogowie… - zawodziłem dalej, napiąwszy mięście: rwały i nie dały się zmusić do współpracy.
Lekko rozchyliłem powieki, rozglądając się czujnie wokół, czy aby podczas snu nie zaatakowało mnie jakieś monstrum. Czułem się, jakby stratowało się stado czegoś wielkiego i bezlitosnego. Wodziłem wzrokiem po polanie, nadal dygocząc z zimna, gdy dostrzegłem parę czerwonawych ślepi. Zmusiłem łapy, by uniosły mój tułów ponad ziemię, choćby troszkę bym nie stykał się z nieprzyjemna trawą. Puchacz stał jak stał, niby przez cały okres mego snu nie poruszywszy się nawet po to by porządnie odetchnąć. Okrągłe ślepia wierciły mnie wzrokiem, co wywołało u mnie niepewność. Ptak naglę przestał widnieć w moich oczach jak miło towarzysz do zabawy; teraz przywodził na myśl spiskowca, który przywabił mnie tu tylko po to bym teraz w niewyjaśniony sposób doznawał udręki.
-Co… co się stało? Ugh! – ból dźgnął mnie w grzbiet, gdy próbowałem się wyprostować. Puchacz przekręcił łeb, jakby jemu kości nie przeszkadzały w kosmicznych obrotach ciałem. – Jasny gwint! Co jest?
Dałem za wygraną, opadając na ziemię. Ból nie był szczególnie przejmujący, jednak dotykając jednocześnie każdej części mego ciała był nie do zniesienia. Położyłem się więc, mając nadzieję, iż to tylko chwilowe i zaraz będzie lepiej. I rzeczywiście: kości przestały doskwierać, mięśnie mogłem napiąć bez większych problemów, głowa nie dokuczała mimo to nadal pozostawała kwestia wrażliwości na zimno-skórę raz po raz muskały mroźne powiewy, jakby futro nie istniało. Ostrożnie podniosłem się z ziemi, spoglądając nieufnie na puchacza. Ten stał niewzruszony.
-Co się stało? – zapytałem zdradzając w głosie napięcie. – Co, do jasnego pioruna się tu wydarzyło?
Nie liczyłem, że odpowie. Dziób trzymał zamknięty, choć wyraźnie doskonale wiedział, o czym mowa. Wodził tylko wzrokiem po moim ciele, wpatrując się we mnie z zainteresowaniem. Tak ciekawość udzieliła się także mi; coś nie tak? Zmieniłem się jakoś, ktoś zrobił mi gdzieś dziwny tatuaż czy Iny grzyb? Uniosłem łapę, celem przetarcia pyska-może byłem czymś upaćkany. Ostrożnie sięgnąłem pyska…
…gdy na mą twarz opadła szeroka, pięciopalczasta ludzka dłoń.
Odskoczyłem natychmiastowo, z mego gardła wyrwał się przeszywający skowyt, lecz niespodziewanie straciłem równowagę: dosłownie potknąłem się o własne łapy i padłem z głuchym łoskotem na ziemię. Uderzenie w grzbiet wyparło cały tlen z mych płuc, z mej krtani wydobyło się żałosne stęknięcie na miarę duszonego zwierza. Z trudem złapałem oddech i obróciłem się na brzuch, by zlokalizować wroga i zacząć się bronić. Jednak, gdy przyjąłem pozycję obronną zorientowałem się, że żadnego człowieka tu nie ma. Przejęty jąłem węszyć, by złapać trop intruza, lecz żaden obcy zapach nie trafił do mych nozdrzy.
-Bogowie, o co chodzi?! – krzyknąłem w stronę nieba, zdenerwowany zaistniałą sytuacją. Czy ja, aby na pewno się obudziłem?
Rozejrzałem się wokół, tak na wszelki wypadek. Nikogo tu nie było, nie licząc puchacza-spiskowca. Czerwone ślepia nadal wpatrywały się we mnie z zainteresowaniem. Posłałem ptakowi wrogie warknięcie i odwróciłem się z zamiarem powrotu w znajome tereny, gdy odkryłem… że piekielnie ciężko mi się poruszyć. Zdumiony spojrzałem na tylne łapy, czy przypadkiem nie są skute jakiś łańcuchem; chwili obecnej mógłbym się wszystkiego spodziewać.
Jednak to, co ujrzałem nie śmiało mi się nawet przyśnić…
Dokładnie w miejscu mojego tułowia znajdował się tułów… ludzki. Podskoczyłem po raz kolejny, a człowiecze ciało poruszyło się synchronicznie ze mną. Gdy opadłem na ziemię, czmychając przed ludzkimi nogami, te pokracznie ślizgały się po ziemi, jakby były moje. Przestraszony, przyległem grzbietem do ziemi, kopiąc powietrze łapami, lecz odziane w spodnie i buty nogi zasłaniały moje kończyny, idealnie wpasowując swoje ruchy do mojego postępowania. Dysząc ciężko wyciągnąłem łapę w stronę obcych członków, chcąc sprawdzić czy istnieją naprawę lub ewentualnie odepchnąć je i uciec gdzie pieprz rośnie. Wtedy jednak doznałem kolejnego szoku: moja łapa była łysą, ludzką ręką. Gwałtownie nią poruszyłem; długie palce zakołysały się jak dżdżownice. Chwyciłem rękę drugą łapą, która jak się okazało, również przybrała człowieczy wyraz. Roztrzęsiony, przejechałem placami po klatce piersiowej i ramionach. Pod nagą skórą znajdowały się dobrze wytrenowane mięśnie, natomiast niemal całe ciało pokrywały materiały o różnych fakturach i kolorach. Na tułowiu spoczywała gładka, całkiem luźna tkanina w kolorze szarym o rękawach sięgających łokci. Wiatr z łatwością przenikał przez nieszczelne tworzywo, niezbyt dobrze chroniąc przed chłodem. Nogi ochraniało niebieskie odziane nieco solidniejsze od górnej części, sięgające kostek. Całość trzymał brązowy pas, w dotyku przypominający skórę. Buty o mocno zawiązanych sznurach pewnie trzymały moje łapy w uścisku.
Fakt posiadanie ludzkiego ciała w pierwszej chwili nie dotarł do mnie całkowicie. Leżałem, nadal kopiąc nogami powietrze, lecz teraz był to ruch powolny i bez jakiegokolwiek zaangażowania. Ręce cały czas trzymałem przed oczami, nie mogąc się napatrzeć na tą nagą skórę, długie, gibkie palce i kruche, krótkie pazury. Nie docierało do mnie, że to jestem ja, że to moje ciało. Lustrowałem uważnie kończyny, oczy przybierały kształt idealnego okręgu, a usta rytmicznie otwierały się i zamykały w bezgłośnym oddechu, jak ryba wyrzucona na ląd. Nie potrafiłem zaczerpnąć powietrza. Z letargu wyrwało mnie dopiero zniecierpliwione pohukiwanie puchacza. Ptak podszedł, wpatrując się w moje poczynana jakby spoglądał na wariata. Również skierowałem nań wzrok, niemo błagając by w jakikolwiek sposób mi to wyjaśnił, powiedział, iż to tylko sztuczka, złośliwy kawał, że śnię.
-Dlaczego? – jęknąłem jak małe dziecko, które musi zażyć gorzkie lekarstwo. – Ja… ja tego nie chcę… czemu?
On jednak nic nie powiedział, nawet nie próbował.
Wziąłem szybki wdech, ostrożnie siadając, a raczej próbując usiąść-w tym ciele czułem się kompletnie nieswojo, nie miałem pojęcia jak, czym operować. W końcu przyjąłem w miarę wygodną pozycję. Tylne łapy… nogi miałem lekko zgięte w kolanach, oplotłem je jedną ręką, by utrzymać takową pozę. Paniką nic nie osiągnę; muszę się miarę uspokoić tylko wtedy zdołam cokolwiek wykombinować. W pierwszej kolejności chciałem zobaczyć, czy moje magiczne umiejętności dalej są na chodzie. Jako wilk do obrony miałem kły, pazury czy chociażby mogłem się sprawnie poruszać. W ciele człowieka nie miałem takiej możliwości-w szczekach żałosne zęby na miarę roślinożercy z namiastką kłów drapieżnika, szpony niczym łuska ledwo wyklutej jaszczurki i nikła umiejętność motoryczna. Jeśli nie będę w stanie użyć magii, nawet w najmniejszym stopniu… będzie ze mną krucho.
-Dobra, spróbujmy… - powiedziałem chcąc samego siebie pokrzepić.
Wyciągnąłem przed siebie otwartą dłoń, koncentrując się na niej. Zmrużyłem oczy, mocniej naprężając mięśnie, gdy oczekiwany odłamek lodu się nie pojawił. Napierałem siłą umysłu coraz bardziej, zdeterminowany by uzyskać zamierzony efekt. Delikatna mgiełka zatańczyła na skórze. Zacisnąłem zęby, me ciało przeszył dreszcz, jakby nienazwana wibracja zwiastująca coś niezwykłego. Drżenie przebiegło kręgosłupem aż do samej czaszki i urzeczywistniło się w postaci cienkiej, lodowej powierzchni osiadłej na skórze. Podskoczyłem entuzjastycznie, uśmiechając się całą szerokością twarzy. Choć dłoń marzła niesamowicie nie cofnąłem zaklęcia, wpatrując się w lodową powłokę jak dziecko w łakocie, chłonąc widok dobrze wykonanego, jak na ludzkie możliwości czaru. Był to mój mały sukces. Nie byłem do końca bezbronny. Przybliżyłem wyczarowana powierzchnię do twarzy. Miała drobne nierówności, jednak mimo to mogłem się w niej obejrzeć. Odbicie przedstawiało młodego ludzkiego chłopca o krótkich, szarawych, nieco sztywnie sterczących włosach, przez których środek przebiegało białe pasmo ciągnące się aż do karku. Skóra człowieka-moja skóra-była niego blada, mimo to nie wyglądał źle. Twarz o wyraźnie męskich rysach układających się w kształt kwadratu. Oczy były przenikliwe o barwie zbliżonej do lodu, niezmienne, wyraźnie moje. Na szyi połyskiwał mój talizman Bryź-Motylek. Ta twarz, choć ludzka miała w sobie coś dziwnego, co sprawiało, że patrząc na nią od razu kojarzyła się ze mną. Z prawdziwym mną. Z wilkiem. Pozwoliłem lodowej powłoce zniknąć. Przycisnąłem dłoń do piersi o okryłem ją drugą ręką, by trochę ogrzać. Tak, to jestem ja. Ten chłopak w środku Tysiącletnie Puszczy to naprawdę ja.
C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT