Gdy otworzyłem oczy niebo było o wiele bledsze, niż gdy zapadałem w sen.
Gwiazdy gasły na tle rozbielonego granatu, księżyc chował się za
horyzontem, ciągnąc za sobą ostatnie warstwy ciemnego firmamentu. Po
przeciwnej stronie niebo przybierało barwy różu i oranżu, choć słońce
jeszcze nie zdążyło wyjrzeć spod widnokręgu; brak promieni słonecznych
pozwalał figlować chłodnym wiatrom.
Takowy właśnie powiew oplótł mnie ze złośliwością, od razu rozbudzając.
Poruszyłem się gwałtownie, niemal spazmatycznie jakby tym nie do końca
świadomym czynem chciał odgonić szczypiący mróz.
-Czemu jest tak strasznie zimno? – prychnąłem, dygocząc całą powierzchnią ciała.
Podniosłem się, zbyt szybko. Zaraz zakręciło mi się w głowie, łapy
drgnęły niespokojnie, aż w końcu runąłem z powrotem na ziemię. Grunt już
nie wydawał się miękki i przyjazny; teraz prezentował się jako zimna,
twarda powierzchnia, trawa natomiast kleiła się do ciała i łaskotała
niemiło. Deszcz padał, że tak się lepi? Przecież z moim sztywnym futrem
nigdy nie miałem takich problemów.
-Oł, och… - jęczałem, czując dyskomfort w kościach, jakby każda z nich
była połamana i teraz dopiero, co się zrosły. Sztywne i niechętne do
podjęcia pracy. – Ooojć, bogowie… - zawodziłem dalej, napiąwszy mięście:
rwały i nie dały się zmusić do współpracy.
Lekko rozchyliłem powieki, rozglądając się czujnie wokół, czy aby
podczas snu nie zaatakowało mnie jakieś monstrum. Czułem się, jakby
stratowało się stado czegoś wielkiego i bezlitosnego. Wodziłem wzrokiem
po polanie, nadal dygocząc z zimna, gdy dostrzegłem parę czerwonawych
ślepi. Zmusiłem łapy, by uniosły mój tułów ponad ziemię, choćby troszkę
bym nie stykał się z nieprzyjemna trawą. Puchacz stał jak stał, niby
przez cały okres mego snu nie poruszywszy się nawet po to by porządnie
odetchnąć. Okrągłe ślepia wierciły mnie wzrokiem, co wywołało u mnie
niepewność. Ptak naglę przestał widnieć w moich oczach jak miło
towarzysz do zabawy; teraz przywodził na myśl spiskowca, który przywabił
mnie tu tylko po to bym teraz w niewyjaśniony sposób doznawał udręki.
-Co… co się stało? Ugh! – ból dźgnął mnie w grzbiet, gdy próbowałem się
wyprostować. Puchacz przekręcił łeb, jakby jemu kości nie przeszkadzały w
kosmicznych obrotach ciałem. – Jasny gwint! Co jest?
Dałem za wygraną, opadając na ziemię. Ból nie był szczególnie
przejmujący, jednak dotykając jednocześnie każdej części mego ciała był
nie do zniesienia. Położyłem się więc, mając nadzieję, iż to tylko
chwilowe i zaraz będzie lepiej. I rzeczywiście: kości przestały
doskwierać, mięśnie mogłem napiąć bez większych problemów, głowa nie
dokuczała mimo to nadal pozostawała kwestia wrażliwości na zimno-skórę
raz po raz muskały mroźne powiewy, jakby futro nie istniało. Ostrożnie
podniosłem się z ziemi, spoglądając nieufnie na puchacza. Ten stał
niewzruszony.
-Co się stało? – zapytałem zdradzając w głosie napięcie. – Co, do jasnego pioruna się tu wydarzyło?
Nie liczyłem, że odpowie. Dziób trzymał zamknięty, choć wyraźnie
doskonale wiedział, o czym mowa. Wodził tylko wzrokiem po moim ciele,
wpatrując się we mnie z zainteresowaniem. Tak ciekawość udzieliła się
także mi; coś nie tak? Zmieniłem się jakoś, ktoś zrobił mi gdzieś dziwny
tatuaż czy Iny grzyb? Uniosłem łapę, celem przetarcia pyska-może byłem
czymś upaćkany. Ostrożnie sięgnąłem pyska…
…gdy na mą twarz opadła szeroka, pięciopalczasta ludzka dłoń.
Odskoczyłem natychmiastowo, z mego gardła wyrwał się przeszywający
skowyt, lecz niespodziewanie straciłem równowagę: dosłownie potknąłem
się o własne łapy i padłem z głuchym łoskotem na ziemię. Uderzenie w
grzbiet wyparło cały tlen z mych płuc, z mej krtani wydobyło się żałosne
stęknięcie na miarę duszonego zwierza. Z trudem złapałem oddech i
obróciłem się na brzuch, by zlokalizować wroga i zacząć się bronić.
Jednak, gdy przyjąłem pozycję obronną zorientowałem się, że żadnego
człowieka tu nie ma. Przejęty jąłem węszyć, by złapać trop intruza, lecz
żaden obcy zapach nie trafił do mych nozdrzy.
-Bogowie, o co chodzi?! – krzyknąłem w stronę nieba, zdenerwowany zaistniałą sytuacją. Czy ja, aby na pewno się obudziłem?
Rozejrzałem się wokół, tak na wszelki wypadek. Nikogo tu nie było, nie
licząc puchacza-spiskowca. Czerwone ślepia nadal wpatrywały się we mnie z
zainteresowaniem. Posłałem ptakowi wrogie warknięcie i odwróciłem się z
zamiarem powrotu w znajome tereny, gdy odkryłem… że piekielnie ciężko
mi się poruszyć. Zdumiony spojrzałem na tylne łapy, czy przypadkiem nie
są skute jakiś łańcuchem; chwili obecnej mógłbym się wszystkiego
spodziewać.
Jednak to, co ujrzałem nie śmiało mi się nawet przyśnić…
Dokładnie w miejscu mojego tułowia znajdował się tułów… ludzki. Podskoczyłem po raz kolejny, a człowiecze ciało poruszyło się
synchronicznie ze mną. Gdy opadłem na ziemię, czmychając przed ludzkimi
nogami, te pokracznie ślizgały się po ziemi, jakby były moje.
Przestraszony, przyległem grzbietem do ziemi, kopiąc powietrze łapami,
lecz odziane w spodnie i buty nogi zasłaniały moje kończyny, idealnie
wpasowując swoje ruchy do mojego postępowania. Dysząc ciężko wyciągnąłem
łapę w stronę obcych członków, chcąc sprawdzić czy istnieją naprawę lub
ewentualnie odepchnąć je i uciec gdzie pieprz rośnie. Wtedy jednak
doznałem kolejnego szoku: moja łapa była łysą, ludzką ręką. Gwałtownie
nią poruszyłem; długie palce zakołysały się jak dżdżownice. Chwyciłem
rękę drugą łapą, która jak się okazało, również przybrała człowieczy
wyraz. Roztrzęsiony, przejechałem placami po klatce piersiowej i
ramionach. Pod nagą skórą znajdowały się dobrze wytrenowane mięśnie,
natomiast niemal całe ciało pokrywały materiały o różnych fakturach i
kolorach. Na tułowiu spoczywała gładka, całkiem luźna tkanina w kolorze
szarym o rękawach sięgających łokci. Wiatr z łatwością przenikał przez
nieszczelne tworzywo, niezbyt dobrze chroniąc przed chłodem. Nogi
ochraniało niebieskie odziane nieco solidniejsze od górnej części,
sięgające kostek. Całość trzymał brązowy pas, w dotyku przypominający
skórę. Buty o mocno zawiązanych sznurach pewnie trzymały moje łapy w
uścisku.
Fakt posiadanie ludzkiego ciała w pierwszej chwili nie dotarł do mnie
całkowicie. Leżałem, nadal kopiąc nogami powietrze, lecz teraz był to
ruch powolny i bez jakiegokolwiek zaangażowania. Ręce cały czas
trzymałem przed oczami, nie mogąc się napatrzeć na tą nagą skórę,
długie, gibkie palce i kruche, krótkie pazury. Nie docierało do mnie, że
to jestem ja, że to moje ciało. Lustrowałem uważnie kończyny, oczy
przybierały kształt idealnego okręgu, a usta rytmicznie otwierały się i
zamykały w bezgłośnym oddechu, jak ryba wyrzucona na ląd. Nie potrafiłem
zaczerpnąć powietrza. Z letargu wyrwało mnie dopiero zniecierpliwione
pohukiwanie puchacza. Ptak podszedł, wpatrując się w moje poczynana
jakby spoglądał na wariata. Również skierowałem nań wzrok, niemo
błagając by w jakikolwiek sposób mi to wyjaśnił, powiedział, iż to tylko
sztuczka, złośliwy kawał, że śnię.
-Dlaczego? – jęknąłem jak małe dziecko, które musi zażyć gorzkie lekarstwo. – Ja… ja tego nie chcę… czemu?
On jednak nic nie powiedział, nawet nie próbował.
Wziąłem szybki wdech, ostrożnie siadając, a raczej próbując usiąść-w tym
ciele czułem się kompletnie nieswojo, nie miałem pojęcia jak, czym
operować. W końcu przyjąłem w miarę wygodną pozycję. Tylne łapy… nogi
miałem lekko zgięte w kolanach, oplotłem je jedną ręką, by utrzymać
takową pozę. Paniką nic nie osiągnę; muszę się miarę uspokoić tylko
wtedy zdołam cokolwiek wykombinować. W pierwszej kolejności chciałem
zobaczyć, czy moje magiczne umiejętności dalej są na chodzie. Jako wilk
do obrony miałem kły, pazury czy chociażby mogłem się sprawnie poruszać.
W ciele człowieka nie miałem takiej możliwości-w szczekach żałosne zęby
na miarę roślinożercy z namiastką kłów drapieżnika, szpony niczym łuska
ledwo wyklutej jaszczurki i nikła umiejętność motoryczna. Jeśli nie
będę w stanie użyć magii, nawet w najmniejszym stopniu… będzie ze mną
krucho.
-Dobra, spróbujmy… - powiedziałem chcąc samego siebie pokrzepić.
Wyciągnąłem przed siebie otwartą dłoń, koncentrując się na niej.
Zmrużyłem oczy, mocniej naprężając mięśnie, gdy oczekiwany odłamek lodu
się nie pojawił. Napierałem siłą umysłu coraz bardziej, zdeterminowany
by uzyskać zamierzony efekt. Delikatna mgiełka zatańczyła na skórze.
Zacisnąłem zęby, me ciało przeszył dreszcz, jakby nienazwana wibracja
zwiastująca coś niezwykłego. Drżenie przebiegło kręgosłupem aż do samej
czaszki i urzeczywistniło się w postaci cienkiej, lodowej powierzchni
osiadłej na skórze. Podskoczyłem entuzjastycznie, uśmiechając się całą
szerokością twarzy. Choć dłoń marzła niesamowicie nie cofnąłem zaklęcia,
wpatrując się w lodową powłokę jak dziecko w łakocie, chłonąc widok
dobrze wykonanego, jak na ludzkie możliwości czaru. Był to mój mały
sukces. Nie byłem do końca bezbronny. Przybliżyłem wyczarowana
powierzchnię do twarzy. Miała drobne nierówności, jednak mimo to mogłem
się w niej obejrzeć. Odbicie przedstawiało młodego ludzkiego chłopca o
krótkich, szarawych, nieco sztywnie sterczących włosach, przez których
środek przebiegało białe pasmo ciągnące się aż do karku. Skóra
człowieka-moja skóra-była niego blada, mimo to nie wyglądał źle. Twarz o
wyraźnie męskich rysach układających się w kształt kwadratu. Oczy były
przenikliwe o barwie zbliżonej do lodu, niezmienne, wyraźnie moje. Na
szyi połyskiwał mój talizman Bryź-Motylek. Ta twarz, choć ludzka miała w
sobie coś dziwnego, co sprawiało, że patrząc na nią od razu kojarzyła
się ze mną. Z prawdziwym mną. Z wilkiem. Pozwoliłem lodowej powłoce
zniknąć. Przycisnąłem dłoń do piersi o okryłem ją drugą ręką, by trochę
ogrzać. Tak, to jestem ja. Ten chłopak w środku Tysiącletnie Puszczy to
naprawdę ja.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz