niedziela, 1 maja 2016

"Vincent się człowieczny" część 1

Była północ, gdy wybrałem się na nocną włóczęgę.
Księżyc lśnił swą pełną mocą, odznaczając się na czerni nieba srebrzystym blaskiem, tworzącym idealne koło. W taką noc jak tak byłem w stanie funkcjonować lepiej niż po błogim śnie-tajemnicza aura Srebrnego Globu dawała mi siłę i witalność, a do tego wprawiała w dobry nastrój, jakby właśnie swawolił w jednym z najpiękniejszych snów. Spokój, cisza, poczucie bezpieczeństwa. Lubiłem czasem odizolować się od wszystkich moim przyjaciół i pobyć w samotności chwilkę lub dwie. Bez nikogo, sam ze swoimi myślami, ciesząc się w milczeniu wiosennym powiewem wiatru, ciągnącym za sobą charakterystyczne orzeźwienie granatowego nieba. Podziwiać poruszane tchnieniem źdźbła trawy, zroszone srebrem księżyca, wsłuchiwać się w szepty liści, wychwytywać odgłosy nocnych stworzeń.
Noc jest moja.
Kroczyłem na granicy Tysiącletniej Puszczy; ten teren w czasie pełni nabierał jeszcze większej mistyczności, niż podczas jakiejkolwiek innej nocy. Zachowałem czujność. Mimo, że aura księżyca dawała mi siłę i odwagę, czyniła wręcz zuchwałym i zbyt uciesznym to jednak nie zdusiła zmysłu wojownika-zachowałem czujność, świadom obecności stworzeń, które potencjalnie stwarzają zagrożenie. Wiele istot żyje w Tysiącletniej Puszczy, a figlując na jej granicy, samotny, jakbym wystawiał się na tacę tym agresywniejszym bestiom. Uszy zatem miałem postawione jak dwie wierze strażnicze, oczy szeroko otwarte, wyłapujące każdy ruch i aktywny węch, czuły na każdy zapach zagrożenia. Płynnie poruszające się ciało gotowe w dowolnej chwili napiąć wszystkie mięśnie i zareagować. Magiczna aura służąca mi w pełni, zdolna na skinięcie uczynić ogromne szkody. Nie jestem łatwym przeciwnikiem.
Od strony Tysiącletniej Puszczy dobiegło mnie pohukiwanie sowy. Przekręciłem ucho w stronę odgłosu. Stanąłem, zadzierając łebek, wyszukując stworzenia wzrokiem. Ptak siedział na gałęzi pobliskiego drzewa. Puchacz trwał w bezruchu na jednym z konarów, wyczuwszy jednak mój wzrok spojrzał w dół. Brązowawe pióra dawały mu kamuflaż w mroku aczkolwiek duże, żółte ślepia skutecznie zdradzały obecność, gdy padło na nie światło księżyca. Puchacz przekręcił głowę w sposób typowo sowi-zdawać by się mogło, iż łeb ptaka nie jest w jakikolwiek sposób połączony z tułowiem. Zahuczał. Odpowiedziałem mu krótkim, zjadliwym szczeknięciem, podnosząc się na tylne łapy, a przednie zaczepiając o pień drzewa. Ptak otworzył szerzej oczyska; jego pierzaste „uszy” poruszyły się, jakby nasłuchiwał. Zamerdałem ogonem. Ciekawy towarzysz… puszczyk wydał z siebie cichszą, bardziej nieśmiałą wersję pohukiwania, po czym zatrzepotał skrzydłami i odleciał w głąb Tysiącletniej Puszczy. Ogon zawisł luźno, gdy utraciłem kolegę do zabawy. Usiadłem bezradnie na skraju prastarych drzew, myśląc, co ze sobą począć. Nagle wizja samotnej tułaczki przestała wydawać mi się atrakcyjna i zapragnąłem towarzystwa przyjaznej duszy. Problem w tym, że jest środek nocy, prawdopodobnie wszyscy członkowie watahy smacznie śpią w jaskiniach, a ci, którzy akurat nie odpoczywają zajmują się patrolowaniem granic naszej sfory. Westchnąłem ponuro, przygaszony osamotnieniem. Przekręciłem łebek w stronę Tysiącletniej Puszczy, spoglądając gdzieś pomiędzy drzewa, w oplatającą pnie ciemność, jakby nagle wyskoczyło z nich coś ciekawego do roboty. Smętne lustrowanie terenu przerwało znajome pohukiwanie. Wstałem, odszczekując na odgłos, a w tonie mego głosu dało się wyczuć pretensje; niemiło ze strony puchacza, że tak po prostu odleciał, rozpaliwszy we mnie nadzieję na udaną zabawę. Ptak odpowiedział na moje wołanie, jakby skłaniał do przybycia. Zmrużyłem oczy; udać się w stronę zwierzęcia czy nie? Jednocześnie bardzo chciałem zrobić coś innego, niż tylko samotnie wydeptywać ścieżki, jednak przeciw tej pokusie występowała świadomość zagrożenie, jakie czyhają na samotnego wilka na tym niezbadanym terenie. Przygryzłem wargę. Więc co teraz?
Kolejne pohukiwanie, lecz tym razem nieco zniecierpliwione. Istota tejże sowy bardzo mnie zainteresowała i najwidoczniej ja również wydałem się jej interesującym obiektem. Ostrożnie wkroczyłem między wysokie drzewa, pamiętające czasy, gdy tereny te były dzikie i niezamieszkane. Może zachowywałem się nieodpowiedzialnie, a moc dana mi przez księżyc czyniła mnie brawurowym, mimo to postanowiłem spożytkować daną mi witalność na coś przyjemnego i w przy okazji pożytecznego; a nuż odkryję coś niezwykłego?
Tysiącletnia Puszcza była gęsto zalesionym obszarem. Grube pnie rosły tutaj blisko siebie w dodatku plącząc się z bujnymi krzewami. Jakby tego było mało warstwa ściółki była gruba i niezwykle hałasowała, gdy stąpała po niej nieostrożna łapa. Za sprawą mocno splecionych ze sobą koron drzew światło księżyca ledwie docierało do runa leśnego. Poruszałem się niemal w całkowitych ciemnościach. Wypatrując puchacza niejednokrotnie potykałem się to o wystający korzeń, to wpadałem na bujne zarośla, rzucając dość wulgarne uwagi.
-Jesteś tu? – rzuciłem półszeptem w mrok, oczekując odpowiedzi w postaci sowich huków. – No dalej, nie po to się przedzieram przez tą gęstwinę, byś teraz tak po prostu mnie wystawił.
Zatrzymałem się, gdy po raz kolejny w moje futro wczepiła się natrętna roślina. Usiadłem na wyschniętej ściółce, odplątując haczykowate gałązki, gdy w czynności tej przerwał mi trzepot nikły skrzydeł. Zadarłem łeb, wypatrując pierzastego kompana. Puchacz bezszelestnie manewrował pomiędzy drzewami, by osiąść z gracją na gałęzi ponad mną. Uśmiechnąłem się widząc znajomy dziób. Wielkie oczyska lustrowały mnie bacznie, teraz barwą dorównując bardziej czerwieni niż żółci.
-Już myślałem, że mnie wystawiłeś, kolego. – zwróciłem się do puchacz, na co on przekręcił głowę, lecz gest ten nie wyglądał, jakby ptak zastanawiał się, co mówię. Miał mądre spojrzenie i zapewne doskonale rozumiał moje słowa. – Czemu musiałem biec za tobą aż tutaj? Sprawdzałeś, czy jestem godzien twojego towarzystwa?
Zamaszyście pokręcił głową. Zmrużyłem oczy. Więc o co chodzi? Puchacz pochylił się, rozłożywszy skrzydła. Napiął mięśnie nóg, gotowy do startu. Nim wzbił się w powietrze spojrzał na mnie, czy aby jestem gotowy do dalszej wędrówki. Spojrzałem w stronę, w którą prawdopodobnie zamierzał wyruszyć. Jeszcze dalej w głąb Tysiącletniej Puszczy, jeszcze więcej zagadek, jeszcze więcej narażania się. Zerknąłem ponownie na ptaka. Poruszał się niecierpliwie, najwidoczniej bardzo mu zależało. To już nie wyglądało na chęć zabawy.
-Co się dziej, kolego? – zapytałem, czując się nieswojo.
Odbił się od gałęzi, obniżył lot, tak by sięgnąć mojej białej czupryny. Chwycił ją szponami i pociągnął, wyrywając kilka włosków.
-Ajć! – jęknąłem.
Spojrzałem za puchaczem, który leciał w nieznanym mi kierunku. Ptak spoglądał za mną, poruszając nogami, jakby chwytał powietrze. Zahuczał z przejęciem. Wyraźnie kazał mi za sobą lecieć. Sprawa wyglądała poważnie; był bardzo zdeterminowany bym gdzieś się z nim udał. Zerknąłem w przeciwnym kierunku. Im dalej się udam tym większe prawdopodobieństwo, iż wpadnę w tarapaty. Jednocześnie czułem, że coś musi być nie tak. I to jeszcze w tak świętym miejscu jak Tysiącletnia Puszcze. Instynkt wygrał. Ruszyłem za puchaczem.
Ptak zatrzymał się dopiero na niewielkiej, wolniej od prastarych drzew połaci ziemi. Bieg trwał dłuższy moment, a zważywszy na diabelnie gęsto porośnięty teren byłem dość mocno podrapany a ma sierść-zmierzwiona. Teraz, gdy mogłem spokojnie usiąść na trawie, wolny od zwartej roślinności byłem bardzo szczęśliwy. Księżyc rzucał na polanę swe delikatnie srebrzyste światło, dzięki czemu czułem, że odzyskuje siły. Puchacz krążył chwilę w powietrzu, po czym wylądował naprzeciw mnie. Spojrzałem nań, nadal nic nie rozumiejąc. Teren wydawał się w porządku, żadnego zagrożenia. Trochę się zdenerwowałem.
-Po coś kazał mi się tutaj gramolić? – rzuciłem wyraźnie pokazując złość. – Szmat drogi przebiegłem, myśląc, że coś złego się…
Słowa zamieniły się w ziewniecie. Otworzyłem szeroko szczęki, ukazując cały szereg ostrych kłów. Wziąłem duży łyk powietrza, by zaraz wypuścić je z rozkosznym sapnięciem. Przetarłem ślepia… zaraz… zmęczony? Spojrzałem na lśniący w górze księżyc, czując się jakby ktoś nabił mnie w butelkę. Tak nie powinno być, pełni powinna dawać mi energię, a nie zmuszać do odpoczynku. Kolejna chęć ziewnięcia. Spojrzałem na puchacza spod przymkniętych powiek; nagle zaczęły mi ciążyć.
-Co się dzieje? – zapytałem ospale.
Ta trawa wydawała się taka miękka, a zroszona srebrzystą poświatą przypominała puchową poduszkę. Ziemia była przyjemnie chłodna, a drzewa okalające niewielką polanę osłaniały przed mroźnym wiatrem, jaki nie raz przynosiła wiosna. Wokół unosił się swojski zapach zieleni. Wiatr grał nużącą melodię. Delikatnie się położyłem. Źdźbła trawy uginały się pod ciężarem mojego ciała, idealnie wpasowując w jego kształt, jakby spał na hamaku. Czerwonawe ślepia puchacza odznaczały się na tle wszystkiego innego; dwa, okrągłe punkty wiszące w rozmazanej rzeczywistości. Nic się nie stanie, jeśli na chwilę się zdrzemnę…
…prawda?
C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT