Była północ, gdy wybrałem się na nocną włóczęgę.
Księżyc lśnił swą pełną mocą, odznaczając się na czerni nieba
srebrzystym blaskiem, tworzącym idealne koło. W taką noc jak tak byłem w
stanie funkcjonować lepiej niż po błogim śnie-tajemnicza aura Srebrnego
Globu dawała mi siłę i witalność, a do tego wprawiała w dobry nastrój,
jakby właśnie swawolił w jednym z najpiękniejszych snów. Spokój, cisza,
poczucie bezpieczeństwa. Lubiłem czasem odizolować się od wszystkich
moim przyjaciół i pobyć w samotności chwilkę lub dwie. Bez nikogo, sam
ze swoimi myślami, ciesząc się w milczeniu wiosennym powiewem wiatru,
ciągnącym za sobą charakterystyczne orzeźwienie granatowego nieba.
Podziwiać poruszane tchnieniem źdźbła trawy, zroszone srebrem księżyca,
wsłuchiwać się w szepty liści, wychwytywać odgłosy nocnych stworzeń.
Noc jest moja.
Kroczyłem na granicy Tysiącletniej Puszczy; ten teren w czasie pełni
nabierał jeszcze większej mistyczności, niż podczas jakiejkolwiek innej
nocy. Zachowałem czujność. Mimo, że aura księżyca dawała mi siłę i
odwagę, czyniła wręcz zuchwałym i zbyt uciesznym to jednak nie zdusiła
zmysłu wojownika-zachowałem czujność, świadom obecności stworzeń, które
potencjalnie stwarzają zagrożenie. Wiele istot żyje w Tysiącletniej
Puszczy, a figlując na jej granicy, samotny, jakbym wystawiał się na
tacę tym agresywniejszym bestiom. Uszy zatem miałem postawione jak dwie
wierze strażnicze, oczy szeroko otwarte, wyłapujące każdy ruch i aktywny
węch, czuły na każdy zapach zagrożenia. Płynnie poruszające się ciało
gotowe w dowolnej chwili napiąć wszystkie mięśnie i zareagować. Magiczna
aura służąca mi w pełni, zdolna na skinięcie uczynić ogromne szkody.
Nie jestem łatwym przeciwnikiem.
Od strony Tysiącletniej Puszczy dobiegło mnie pohukiwanie sowy.
Przekręciłem ucho w stronę odgłosu. Stanąłem, zadzierając łebek,
wyszukując stworzenia wzrokiem. Ptak siedział na gałęzi pobliskiego
drzewa. Puchacz trwał w bezruchu na jednym z konarów, wyczuwszy jednak
mój wzrok spojrzał w dół. Brązowawe pióra dawały mu kamuflaż w mroku
aczkolwiek duże, żółte ślepia skutecznie zdradzały obecność, gdy padło
na nie światło księżyca. Puchacz przekręcił głowę w sposób typowo
sowi-zdawać by się mogło, iż łeb ptaka nie jest w jakikolwiek sposób
połączony z tułowiem. Zahuczał. Odpowiedziałem mu krótkim, zjadliwym
szczeknięciem, podnosząc się na tylne łapy, a przednie zaczepiając o
pień drzewa. Ptak otworzył szerzej oczyska; jego pierzaste „uszy”
poruszyły się, jakby nasłuchiwał. Zamerdałem ogonem. Ciekawy towarzysz…
puszczyk wydał z siebie cichszą, bardziej nieśmiałą wersję pohukiwania,
po czym zatrzepotał skrzydłami i odleciał w głąb Tysiącletniej Puszczy.
Ogon zawisł luźno, gdy utraciłem kolegę do zabawy. Usiadłem bezradnie na
skraju prastarych drzew, myśląc, co ze sobą począć. Nagle wizja
samotnej tułaczki przestała wydawać mi się atrakcyjna i zapragnąłem
towarzystwa przyjaznej duszy. Problem w tym, że jest środek nocy,
prawdopodobnie wszyscy członkowie watahy smacznie śpią w jaskiniach, a
ci, którzy akurat nie odpoczywają zajmują się patrolowaniem granic
naszej sfory. Westchnąłem ponuro, przygaszony osamotnieniem.
Przekręciłem łebek w stronę Tysiącletniej Puszczy, spoglądając gdzieś
pomiędzy drzewa, w oplatającą pnie ciemność, jakby nagle wyskoczyło z
nich coś ciekawego do roboty. Smętne lustrowanie terenu przerwało
znajome pohukiwanie. Wstałem, odszczekując na odgłos, a w tonie mego
głosu dało się wyczuć pretensje; niemiło ze strony puchacza, że tak po
prostu odleciał, rozpaliwszy we mnie nadzieję na udaną zabawę. Ptak
odpowiedział na moje wołanie, jakby skłaniał do przybycia. Zmrużyłem
oczy; udać się w stronę zwierzęcia czy nie? Jednocześnie bardzo chciałem
zrobić coś innego, niż tylko samotnie wydeptywać ścieżki, jednak
przeciw tej pokusie występowała świadomość zagrożenie, jakie czyhają na
samotnego wilka na tym niezbadanym terenie. Przygryzłem wargę. Więc co
teraz?
Kolejne pohukiwanie, lecz tym razem nieco zniecierpliwione. Istota tejże
sowy bardzo mnie zainteresowała i najwidoczniej ja również wydałem się
jej interesującym obiektem. Ostrożnie wkroczyłem między wysokie drzewa,
pamiętające czasy, gdy tereny te były dzikie i niezamieszkane. Może
zachowywałem się nieodpowiedzialnie, a moc dana mi przez księżyc czyniła
mnie brawurowym, mimo to postanowiłem spożytkować daną mi witalność na
coś przyjemnego i w przy okazji pożytecznego; a nuż odkryję coś
niezwykłego?
Tysiącletnia Puszcza była gęsto zalesionym obszarem. Grube pnie rosły
tutaj blisko siebie w dodatku plącząc się z bujnymi krzewami. Jakby tego
było mało warstwa ściółki była gruba i niezwykle hałasowała, gdy
stąpała po niej nieostrożna łapa. Za sprawą mocno splecionych ze sobą
koron drzew światło księżyca ledwie docierało do runa leśnego.
Poruszałem się niemal w całkowitych ciemnościach. Wypatrując puchacza
niejednokrotnie potykałem się to o wystający korzeń, to wpadałem na
bujne zarośla, rzucając dość wulgarne uwagi.
-Jesteś tu? – rzuciłem półszeptem w mrok, oczekując odpowiedzi w postaci
sowich huków. – No dalej, nie po to się przedzieram przez tą gęstwinę,
byś teraz tak po prostu mnie wystawił.
Zatrzymałem się, gdy po raz kolejny w moje futro wczepiła się natrętna
roślina. Usiadłem na wyschniętej ściółce, odplątując haczykowate
gałązki, gdy w czynności tej przerwał mi trzepot nikły skrzydeł.
Zadarłem łeb, wypatrując pierzastego kompana. Puchacz bezszelestnie
manewrował pomiędzy drzewami, by osiąść z gracją na gałęzi ponad mną.
Uśmiechnąłem się widząc znajomy dziób. Wielkie oczyska lustrowały mnie
bacznie, teraz barwą dorównując bardziej czerwieni niż żółci.
-Już myślałem, że mnie wystawiłeś, kolego. – zwróciłem się do puchacz,
na co on przekręcił głowę, lecz gest ten nie wyglądał, jakby ptak
zastanawiał się, co mówię. Miał mądre spojrzenie i zapewne doskonale
rozumiał moje słowa. – Czemu musiałem biec za tobą aż tutaj?
Sprawdzałeś, czy jestem godzien twojego towarzystwa?
Zamaszyście pokręcił głową. Zmrużyłem oczy. Więc o co chodzi? Puchacz
pochylił się, rozłożywszy skrzydła. Napiął mięśnie nóg, gotowy do
startu. Nim wzbił się w powietrze spojrzał na mnie, czy aby jestem
gotowy do dalszej wędrówki. Spojrzałem w stronę, w którą prawdopodobnie
zamierzał wyruszyć. Jeszcze dalej w głąb Tysiącletniej Puszczy, jeszcze
więcej zagadek, jeszcze więcej narażania się. Zerknąłem ponownie na
ptaka. Poruszał się niecierpliwie, najwidoczniej bardzo mu zależało. To
już nie wyglądało na chęć zabawy.
-Co się dziej, kolego? – zapytałem, czując się nieswojo.
Odbił się od gałęzi, obniżył lot, tak by sięgnąć mojej białej czupryny.
Chwycił ją szponami i pociągnął, wyrywając kilka włosków.
-Ajć! – jęknąłem.
Spojrzałem za puchaczem, który leciał w nieznanym mi kierunku. Ptak
spoglądał za mną, poruszając nogami, jakby chwytał powietrze. Zahuczał z
przejęciem. Wyraźnie kazał mi za sobą lecieć. Sprawa wyglądała
poważnie; był bardzo zdeterminowany bym gdzieś się z nim udał. Zerknąłem
w przeciwnym kierunku. Im dalej się udam tym większe
prawdopodobieństwo, iż wpadnę w tarapaty. Jednocześnie czułem, że coś
musi być nie tak. I to jeszcze w tak świętym miejscu jak Tysiącletnia
Puszcze. Instynkt wygrał. Ruszyłem za puchaczem.
Ptak zatrzymał się dopiero na niewielkiej, wolniej od prastarych drzew
połaci ziemi. Bieg trwał dłuższy moment, a zważywszy na diabelnie gęsto
porośnięty teren byłem dość mocno podrapany a ma sierść-zmierzwiona.
Teraz, gdy mogłem spokojnie usiąść na trawie, wolny od zwartej
roślinności byłem bardzo szczęśliwy. Księżyc rzucał na polanę swe
delikatnie srebrzyste światło, dzięki czemu czułem, że odzyskuje siły.
Puchacz krążył chwilę w powietrzu, po czym wylądował naprzeciw mnie.
Spojrzałem nań, nadal nic nie rozumiejąc. Teren wydawał się w porządku,
żadnego zagrożenia. Trochę się zdenerwowałem.
-Po coś kazał mi się tutaj gramolić? – rzuciłem wyraźnie pokazując złość. – Szmat drogi przebiegłem, myśląc, że coś złego się…
Słowa zamieniły się w ziewniecie. Otworzyłem szeroko szczęki, ukazując
cały szereg ostrych kłów. Wziąłem duży łyk powietrza, by zaraz wypuścić
je z rozkosznym sapnięciem. Przetarłem ślepia… zaraz… zmęczony?
Spojrzałem na lśniący w górze księżyc, czując się jakby ktoś nabił mnie w
butelkę. Tak nie powinno być, pełni powinna dawać mi energię, a nie
zmuszać do odpoczynku. Kolejna chęć ziewnięcia. Spojrzałem na puchacza
spod przymkniętych powiek; nagle zaczęły mi ciążyć.
-Co się dzieje? – zapytałem ospale.
Ta trawa wydawała się taka miękka, a zroszona srebrzystą poświatą
przypominała puchową poduszkę. Ziemia była przyjemnie chłodna, a drzewa
okalające niewielką polanę osłaniały przed mroźnym wiatrem, jaki nie raz
przynosiła wiosna. Wokół unosił się swojski zapach zieleni. Wiatr grał
nużącą melodię. Delikatnie się położyłem. Źdźbła trawy uginały się pod
ciężarem mojego ciała, idealnie wpasowując w jego kształt, jakby spał na
hamaku. Czerwonawe ślepia puchacza odznaczały się na tle wszystkiego
innego; dwa, okrągłe punkty wiszące w rozmazanej rzeczywistości. Nic się
nie stanie, jeśli na chwilę się zdrzemnę…
…prawda?
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz