Niebieska duszyczka uciekała przed moimi pazurami, jednak za wszelką
cenę próbowałam ją dogonić dopingowana przez Owariego. Jednak gdy
powietrze niczym ostrze przeciął niemiłosiernie głośny krzyk skuliłam
się próbując pozbyć się bólu uszu, nawet gdy wymierzony we mnie atak
ustał słyszałam jedynie dzwonienie . Próbowałam jednak pomimo tego nie
przyjemnego uczucia wstać i zaatakować przeciwnika by znów nie próbował
swego rodzaju sztuczek. Niestety zostałam przygwożdżona do podłoża, choć
szarpałam i wyrywałam się, dziwne , krępujące mnie więzy nie
ustępowały. Niebieska dusza zafalowała a zaraz po tym otoczyła mnie
jakaś dziwna energia, czyżby kolejny atak. Jednak zamiast bólu na który
byłam gotowa poczułam...spokój i ciepło? Rin cała podekscytowana
krzyczała:
-To Vincent! To Vincent!- Bóg jedynie zmiął przekleństwo w pyszczku. Po
chwili ten rozgardiasz i chaos panujący w mojej głowie przerwał dobrze
mi znajomy głos basiora:
-Annabell, słyszysz mnie? To ja, Vincent. Odpowiedz.- Przestraszona
zaniemówiłam. Czyżbym próbowała zabić przyjaciela? Po moim futerku
spłynęły krwawe łzy, różniły się one od swych normalnych odpowiedniczek
tym że one wywołane były z cierpienia duszy i serca. Najprościej rzecz
ujmując były wywołane szczerymi wyrzutami sumienia. Odchrząknęłam i
odparłam cicho:
-Słyszę-Choć tak naprawdę wolałam by mnie tu nie było. Chciałam znów
znajdować się obok basiora i śmiać się z przeżywanych przez nas przygód,
Teraz bałam się spojrzeć mu w twarz. Co on sobie o mnie pomyśli? Raczej
nie będzie skakał z radości z faktu że próbowałam go zabić. W głosie
basiora usłyszałam nie ukrywaną ulgę:
-Jak dobrze, znów cię słyszeć
-Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że nie odpuściłeś i przy mnie zostałeś-Po chwili wahania usłyszałam:
-Co teraz?- Spojrzałam na sylwetki które obok mnie stały, rozmieszony
odpowiednik mnie-Rin i czarnego zlewającego się z mrokiem
basiora-Owariego. Bóg widząc że więcej nie zdziała opuścić mnie z lekkim
pomrukiem niezadowolenia, gdy to zrobił poczułam jak moja postać znów
zaczyna się przeobrażać, skrzydła z bólem powróciły na swoje miejsce,
rozrywając przy tym płuco czy inny organ wewnętrzny. Mięśnie skurczyły
się wywołując uczucie pieczenia i swędzenia, tak że chciałam je sobie
wydrapać. Gdy znów byłam sobą poczułam straszny ból głowy, który był o
sto razy silniejszy od jakiejś tam podrzędnej migreny czułam jakby ktoś
wiercił mi dziurę rozżarzonym do czerwoności wiertłem. Pomimo tego
otworzyłam powoli oczy, które nawet przez wszech ogarniający cienia
musiałam przymrużać. Pierwsze co wydobyłam ze swego wyschniętego gardła
było:
-Nic ci nie jest?- Basior uśmiechnął się słabo, co bardziej przypominało
grymas niż uśmiech , lekko się zataczając usiadł naprzeciw mnie,
dopiero wtedy dostrzegłam jego rany na ramieniu, grzbiecie i boku. Zanim
wydobyłam z siebie choćby najmniejsze przeprosiny zaczęłam krztusić się
krwią która napływała z moich płuc, czyli jedno z nich było przebite.
Gdy to stwierdzenie dotarło do mej świadomości zaczęło mi się ciężej
oddychać, jakby wcześniej uraz nie dawał o sobie znać i dopiero za
sprawą czarodziejskiej różdżki się pojawił. Oboje ledwo dychaliśmy, po
paru ciągnących się niczym lata minutach usłyszałam głuchy tupot czyichś
łap. Haleluja! Jednak ktoś nad nami czuwa! Zanim jednak dostrzegłam
naszych wybawców straciłam przytomność spowodowaną znaczną utratą krwi
****
Obudziłam się o świcie, pierwsze co poczułam to, jak najdrobniejsza
komóreczka mojego ciała krzyczy z wszechogarniającego ją bólu. Gdy
próbowałam się rozejrzeć stwierdziłam, że znajduje się w cudzej jaskini,
na jej ścianach zawieszone były półki z różnego rodzaju flakonikami i
słoiczkami. W powietrzu unosił się wyrazisty zapach ziół, który był tak
pomieszany, że trudno było zidentyfikować która woń należy do
poszczególnego gatunku. Po chwili podeszła do mnie szara wadera Meredith
i fioletowawy, znienawidzony przeze mnie basior-Sebastian, oboje mieli
uśmiechy przyczepione do pyszczków. Po chwili usłyszałam melodyjny głos
medyczki:
-Na szczęście nic wam się nie stało, dzięki pomocy Sebastiana i Marry,
to oni was znaleźli. Twój stan był krytyczny. Jedno z płuc nie było
zdatne do pracy podczas gdy drugie było przebite. Większość twoich
organów wewnętrznych była lekko zraniona przez co groziło ci
wykrwawienie, jednak na szczęście teraz wszystko wygląda w miarę dobrze.
-A co z Vincentem?
-On parę dni temu został stąd wypisany, na szczęście miał tylko lekkie
zadrapania na pysku, uszkodzenie tkanki mięśniowej przedniej łapy i parę
siniaków. Szybko go wyleczyliśmy-Westchnęłam z ulgą, poczułam jak
kamienna skorupa otaczające me serce pęka rozsypując się w drobny mak.
Po dłuższej chwili gdy wadera przestała się koło mnie krzątać spytałam:
-Ile dni byłam nie przytomna?
-Chyba z jakieś 2 tygodnie. Wyspałaś się za wszystkie czasy -Merediht
odeszła śmiejąc się przy tym przyjacielsko. Po jakimś czasie przyszła do
mnie Riki, która widząc, że jestem przytomna bardzo się ucieszyła. Gdy
zaczęłyśmy naszą ,,krótką rozmowę” która trwała dwie godziny
dowiedziałam się nowinek dotyczących watahy, byłam jej wdzięczna za te
odwiedziny. Gdy tylko wadera z tęczowym wzorem na grzbiecie znikła,
wszyscy moi przyjaciele zaczęli się pojawiać, jakby wezwani przez
tajemnicze wezwanie, które tylko oni słyszeli. Najpierw był Error, który
zaczął mnie wypytywać co się stało, już chciał pomścić ,,łobuza
odpowiedzialnego za me cierpienie” uśmiechnęłam się do niego ciepło.
Zawsze potrafił mnie rozbawić. Po basiorze pojawiła się Ashita, która
była szczęśliwa, że znów znajduje się wśród nich a nie wśród martwych,
usłyszałam od niej ,,Już zaczynałam myśleć że urządzasz tam w
podziemiach dziką balangę” zachichotałam rozbawiona tym stwierdzeniem.
Ashi zawsze potrafiła wszystkich wesprzeć i poprawić im humor. Po niej
pojawił się Grim, który też dopytywał się kto, co, jak i gdzie? Ach
basiory, czy one musiały być takie troskliwe. Gdy zapadał zmierzch
ostatni przyjaciel opuścił jaskinie medyczki, wśród tylu odwiedzających
nie było tylko jednej osoby. Osoby którą zamierzałam przeprosić. Gdy
słońce skryło się za horyzontem na podłodze pojawił się długi cień.
Spojrzałam zdziwiona na wejście do jaskini w którym stał szarawy basior.
Na przedniej łapie założone miał szyny i opatrunek z liści. Po chwili
wahania Vincent podszedł do mnie i usadowiwszy się wygodnie spytał:
-Jak się czujesz?
-Jakbym dostała pracę Syzyfa w piekle i za każdym razem gdy kamień mi
spadł była torturowana-Basior uśmiechnął się, zanim zdążył zadać kolejne
pytanie spojrzałam mu w oczy i oznajmiłam:
-Przepraszam za to wszystko. Sądziłam ,że zapanuje nad mocą, jednak
przez głosy w głowie zapomniałam to kim naprawdę jestem, straciłam swoje
zdanie i podążałam ślepo za rozkazami. Nie chciałam cię zranić, nigdy
tego nie chciałam. Wiem, że to może nie wiele znaczy ale ...-Wyszeptałam
ledwo słyszalnie:
-Jeszcze raz przepraszam. Mogłabym ci to jakoś wynagrodzić?
(Vincent?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz