czwartek, 7 września 2017

Od Lelou do Karo

To było... straszne.
Na początku nic nie zapowiadało koszmaru, jaki miał za chwilę nadejść. Razem z Karo przeszliśmy po prostu kawałek drogi, nawiasem mówiąc, całkiem sympatycznej, z całą pewnością zwróciłbym większą uwagę na jej znaczne walory estetyczne, jak majestatycznie rozłożone, szumiące miło korony drzew i aksamitnie zieloną, szmaragdową trawę, gdyby nie ta cała sprawa zniknięcia Nami. Co ona, na Ramzę, robiła pod ziemią?! Jakim cudem ona tam się w ogóle dostała?
Na to ostatnie pytanie odpowiedź znaleźliśmy akurat dużo szybciej, niż mogłem zakładać.
- Lelou - mruknęła wtedy Karo, gdy jej mina niespodziewanie zrzedła. - Zaczynam się domyślać, co najada miała na myśli...
Zanim jednak ja zdążyłem jakoś zareagować na tę wiadomość, a wadera rozwinąć swoją wypowiedź, wilczyca nagle wsiąkła w ziemię, zupełnie jakby połknięta. Spróbowałem unieść gwałtownie łapę, by skoczyć w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą była, jednak wtedy poczułem ciężką, lepką substancję, która uniemożliwiała wykonanie mi jakiegokolwiek ruchu. Sam już właściwie miałem wrażenie, że wiem, o co mogło chodzić nimfie, w tym samym momencie sam jednak zostałem wessany, gdy drobinki gleby rozstąpiły się pode mną niczym smocza paszcza - miast jednak ostrych kłów gada kaleczących skórę, ja czułem przez ułamek sekundy jedynie łaskotanie ziarenek ziemi, które przedostały się przez moją sierść. W następnej chwili, otwór zamknął się, odgradzając mnie od gwieździstego nieba. A ja odleciałem, tracąc przytomność...
***
Niemrawo uchyliłem powieki, wyczerpany i jakby przygwożdżony do ziemi. Wstać na cztery łapy dałem radę dopiero kilka sekund później, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność - próbując odpowiednio ustawić ciało, by znaleźć dobry środek ciężkości, zatoczyłem się kilka razy jak zamroczony, w końcu jednak zdołałem oprzytomnieć. Kłótnia. Nami. Najada. Ziemia. Karo. Powoli układałem sobie wszystkie wydarzenia z ostatnich godzin.
- Huh, twarde lądowanie - westchnąłem, ziewając głośno. Odpowiedziała mi jednak tylko głucha, martwa cisza...
Będąc coraz bliżej powrotu do rzeczywistości, zmusiłem zmęczone, chcące schować się pod powiekami oczy, do dokładnego zlustrowania terenu. Skoro jestem tu ja, Karo też powinna, zaraz obok mnie... Nami zresztą też, jeśli w końcu najada mówiła prawdę, moja siostra też została wciągnięta przez to... coś.
I wtedy je zobaczyłem. Obie wadery, leżące nieruchomo obok siebie.
W pierwszej błogiej sekundzie przyszło mi na myśl, że obie wadery po prostu jeszcze nie odzyskały przytomności po upadku... dopóki nie dostrzegłem, pod jak nienaturalnym kątem wygięte są ich drobne ciałka - grzbiety były wygięte w łuk zdecydowanie zbyt mocny, by dały radę go wykonać same... i dlaczego w ich ciała wbite były długie, połyskujące dziwnie w świetle nieznanego pochodzenia szpikulce przytwierdzone do sterczących, drewnianych kijów, wystruganych z ogromną dokładnością?
- Nie... - straciłem dech w piersiach, podchodząc do obu wilczyc. Zaraz mój wzrok padł trochę dalej, gdzie, łeb przy łbie, leżeli obok siebie rodzice, a wokół nich rozlana była kałuża szkarłatnej cieczy? Skąd wzięła się tu Mavi, Vin, Ays... wszyscy, których znałem?
Długie sekundy stałem jak zamurowany, jakby mój mózg nie chciał przyjąć informacji, jaką wysyłały mu oczy, zupełnie jakby chciał powiedzieć: "To niemożliwe, spójrzcie jeszcze raz!".
Kłopot w tym, że patrzyły. Nie mogłem oderwać wzroku od wizji, która tak często nawiedzała mnie w koszmarach, z których budziłem się, mając gardło ściśnięte trwogą. Ileż to razy otuchy dodawał mi wtedy równy oddech siostry i uspokajający blask księżyca!
Rzecz w tym, że teraz nie było żadnego z tych czynników, by moje kołaczące serce nieco zwolniło.
To nie może być prawda...
Uczepiony tej myśli jak tonący, rozpaczliwie trzymający się ostatniego kawałka drewna, spróbowałem pomyśleć racjonalnie, powstrzymując rosnącą gulę w gardle, rodzący się krzyk, który może, jak irracjonalnie byłem przekonany, mógłby pomóc mojej duszy, która zdawała się właśnie rozdzierać na kawałki. Snom nigdy nie towarzyszyły żadne zmysły poza wzrokiem. Teraz do tego wszystkiego doszedł zimny, dziwnie gładki grunt, przez który miałem wrażenie, że zaraz zacznę ślizgać się jak nieporadny szczeniak na lodzie. W żadnej, nawet najmroczniejszej nocnej marze, nie czułem tego metalicznego, ciężkiego zapachu krwi, który agresywnie wypierał wszystkie inne wonie. I ta cisza, tak głucha, tak pusta, a równocześnie tak przejmująca.
Patrzyłem wciąż i wciąż na ciała bliskich, uwięziony we własnym strachu. Moje myśli gnały jak oszalałe, choć nie mogły dogonić rozpędzonego serca, które głucho dzwoniło, uderzając boleśnie o żebra. Nie wiedziałem, co tu zaszło, kiedy byłem nieprzytomny. Przemknęło mi tylko, że tak bardzo żałuję, że musiałem się obudzić. W tej chwili byłem jak sparaliżowany - nie obchodziło mnie nawet, że istota, która dopuściła się tego czynu, mogła hasać sobie tuż za rogiem - nie powiedziałbym złego słowa, gdyby Śmierć przyszła po mnie tu i teraz.
Przecież nie było już nic. Tylko ta biel u góry, biel, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Tak strasznie tęskniłem za błękitem...

< Karo? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT