sobota, 5 marca 2016

Od Toshiro do Annabell

Spojrzałem na dezertera. Wyglądał co najmniej strasznie. Mówiąc konkretniej, przypominał niedokładnie oskubanego kurczaka, którego ktoś już zaczął jeść, ale zostawił w połowie. Przeszył mnie dreszcz, podobny do tych, które wilk zwykł miewać, gdy widzi coś, czego wolałby nigdy nie ujrzeć. Popatrzyłem na kępki sierści, niedbale porozrzucane po niewielkiej trawie, powyrywane kawałki mięsa, krew ściekającą strumieniami z licznych ran basiora... Jego dziwnie powykrzywiane kończyny sugerowały, że długo opierał się rozkazom Annabell. Na samą myśl o sprzeciwianiu się tej waderze dostawałem mdłości. Kiedy na nią patrzyłem, często nachodziła mnie niepowstrzymana ochota na schowanie się w jakiejś norze. A mogłem wtedy nie zaczynać o tych szczeniakach!
- Mogę... mówić- wycharczał nieznajomy, szeroko otwierając oczy.
Przywrócony do rzeczywistości, popatrzyłem na niego. Był moim wrogiem, to oczywiste. Ale zawsze ciężko patrzeć, jak duch kogokolwiek zostaje złamany. Kiedy tak się na niego patrzyłem - na tą pochyloną, wyglądającą jak siedem nieszczęść sylwetkę - miałem ochotę odwrócić się i zapomnieć. Brzydziłem się samym sobą.
- No nareszcie- zadowolony uśmieszek Ann trudno było zignorować.
Wadera spojrzała na basiora z błyskiem zimnej aprobaty w oczach. Nawet nie próbowała ukryć zadowolenia, które wyraźnie malowało się na jej pyszczku.  Przypominała mi jakiegoś króla: dumnego, pewnego siebie, własnych racji i poczynań. Kogoś, kogo władza jest absolutna, a rozkazy jasne. Czułem, że niemal niemożliwym byłoby sprzeciwić się jej żądaniom. Zastanawiałem się, jak wielką siłę ducha musi...a raczej musiał mieć tamten basior, który najwyraźniej długo się jej opierał. Choć z drugiej strony on jako pierwszy chciał uciekać, kiedy zaatakowaliśmy jego watahę. Może teraz kierowała nim po prostu rozpacz albo przypływ nagłej odwagi? Słowa dezertera utwierdziły mnie w moich domysłach, acz nadal zastanawiałem się nad jego motywacją:
- Nasza wataha zrzesza głównie tych, którzy mają coś na sumieniu- zaczął ochryple, jak podróżnik po długich godzinach spędzonych na pustyni bez kropli wody.- Nasz Alfa przyjmuje każdego, ale wymaga bezwzględnego posłuszeństwa- zakasłał, wymownie patrząc na Annabell, choć w jego oczach czaił się strach.- Za to, że daje nam schronienie oraz zapewnia pożywienie i bezpieczeństwo w grupie, żąda zapłaty z naszych żyć. To mała cena. Jednak niedawno- czy nieznajomego rozszerzyły się, zaczął oddychać o wiele szybciej- nasz Alfa wrócił z wyprawy na teraz pewnej watahy. Było zlecenie wyeliminowania jednego z jej członków. Oczywiście wszystko poszło gładko, ale wataha zbyt prędko się zorientowała. Jakiś cholerny zwiadowca doniósł o wszystkim. Dwie Alfy wyruszyły w pościg za naszym władcą, ale zdołały go ledwie drasnąć. Mimo to, na odchodne poczęstowały go jakimś dziwnym zaklęciem, a nasz szef wrócił ledwo żywy. Wysłali na niego co tylko się dało. Dopiero potem dołączyła do niego nasza obrona. A teraz z waszej watahy się jeszcze denerwują, bo tak słabo się pilnowali, że posiadł kilka ich sekretów! Nie oddamy wam naszego dobroczyńcy!
Teraz basior wypluwał z siebie słowa, patrząc a to na nas, a to na wszystko dookoła rozbieganym wzrokiem.
- Z niego taki dobroczyńca jak ze mnie człowiek- prychnąłem.- Co za Alfa z taką łatwością poświęca swoich...poddanych?! To jego rodzina! Przecież widzieliście, że w małych grupkach nie macie z nami szans! Szczególnie z Ann- rzuciłem waderze spojrzenie pełne niechętnego szacunku.- Więc pytam, co to za przywódca?!
- No i co z tego?!- basior podniósł głos, przekrzykując mnie.- Śmierć na jego chwałę to szczyt moich marzeń! Każdego z naszej watahy! Ja...
Nagle w jego szyi, dokładniej w tchawicy, utkwiła niewielka strzałka. Krew trysnęła wartkim strumieniem, zaś zielona wydzielina mieszała się ze szkarłatem. Basior zakrztusił się, po czym upadł na ziemię w konwulsjach. Jego ciało jeszcze przez kilka sekund drgało, po czym znieruchomiało. Czerwony okrąg rozlał się wokół niego, zupełnie jak rozkwitająca róża na trawie. Wyglądało na to, że nasz dezerter nie zdradzi nam niczego więcej.
- Twoje życzenie zostało spełnione, Hangyaku- aksamitny głos płynął z poszycia lasu, który znajdował się na północ od nas.- Twój grzech wybielam. Umrzyj, mając w pamięci łaskawego Alfę! Zginąłeś, aby wielki Affy nie musiał boleć nad twoim występkiem!
- A wy to kto?- Ann utkwiła wzrok w tamtym kierunku.
Czerwone oczy rozjarzyły się w ciemności i równie szybko zniknęły. Przez chwilę zdawały mi się, jakbym widział wycofujące się sylwetki wilków.
- Gonimy ich?- zapytałem cicho.
- Nie- mruknęła Ann.- Myślę, że to członkowie tamtej watahy. Teraz jest ich za dużo. Dopadniemy wszystkich z zaskoczenia po zmroku, już ci mówiłam.
Spojrzałem na niebo. Słońce chyliło się ku zachodowi, acz ciemność miała nastać dopiero za kilka godzin.
- Co powiesz na to, aby zapolować? -zapytałem, równocześnie wzdrygając się na widok ciała Hangyaku.

< Ann? To jak robimy? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT