poniedziałek, 2 stycznia 2017

Od Renesmee C.D. Victora

Rozejrzałam się po białej przestrzeni. Z góry spadały błękitne pióra. Było tu ciepło i przytulnie. Wszędzie widziałam niewyraźne zarysy stworzeń które kiedyś znałam lepiej, lub mniej.
Uśmiechnęłam się na widok grona moich najbliższych. Moja córcia, moja mamusia, mój tatuś, moi dziadkowie. Moja kochana rodzinka. Ulżyło mi gdy nie zobaczyłam tu Victora, a tym bardziej mojego brata. Po pierwsze pewnie Feniek rzucił by mu się do gardła. Po drugie wiedziałam że obaj żyją i po trzecie nie musiałam się spowiadać Victorowi. Najlepiej było by go unikać...ale to nie będzie łatwe...Co ja najlepszego narobiłam?! Mniejsza o niego, co ja powiem córkom? Eh...to udawanie było daremne...Od teraz będę tylko sobą, tą prawdziwą. Nawet jeśli nie będę już pasować do mojego partnera. Zrobiło mi się jakoś dziwnie duszno, gorąco. Czar jakby prysł. Ocknęłam się przy ognisku. Pomarańczowo czerwone języki tańczyły radośnie przed moim pyskiem podnosząc temperaturę. Niechętnie spojrzałam w bok. Siedział tam zamyślony i zmartwiony Victor. Zrobiło mi się jakoś tak słabo... Wstałam i cichaczem próbowałam się wymknąć mając na dzieje że mój partner nie zauważy tego. Może po jakimś czasie cała ta okolica zapomni o moim istnieniu? Schowałam się w najbliższe krzaki. Różnica między temperaturą ciepłej jaskini , a chłodem panującym na dworze była duża. Moje ciało przeszedł dreszcz. Usłyszałam kroki mojego partnera. Rzuciłam się do ucieczki. Czułam się trochę jak zwierzyna która chowa się przed myśliwym. Biegłam przed siebie na oślep. Usłyszałam na swoją głową grzmot. Zbliżała się burza. Wiatr zawiał mocno utrudniając mi bieganie. Przed mną jakby na życzenie wyrosło drzewo. Duży, potężny dąb o rozłożystych gałęziach był tym, czego szukałam. Wspięłam się pośpiesznie na ogromną roślinę. Basior dobiegł pod drzewo. Szukał mnie. Zastanowiło mnie czemu nie użył swojej mocy by przyśpieszyć. Mógł mnie bez problemu zatrzymać i zmusić do wyjaśnień. Może nie chciał?
Czemu? Spuściłam głowę w dół. Zawsze był przy mnie. Znosił moje grymasy...pocieszał. I jak ja mu się teraz odwdzięczam? Nie zasłużył na to. Powinien poznać prawdę. Wyszłam z kryjówki.
-Victor?-zapytałam niepewnie.
Odwrócił się i uśmiechnął. Krople deszczu powoli zaczęły skapywać z szarych chmur mocząc nasze futra. Moja mordka przybrała wyraz ni to smutny, ni to roześmiany.
-Wiesz...chyba nigdy nie byłam tak szczera co do ciebie jak będę teraz. Prawda jest taka że tam gdzie przyszłam na świat były trzy watahy. W każdym alfy rozmnażały się ze sobą i strażnikami. Albowiem tylko oni posiadaj jakiekolwiek moce, tak jak my. I to właśnie między tymi osobnikami toczyły się wojny. Twoja matka była alfą. Moja zaś strażnikiem w innej watasze. Jej wybrankiem został basior na tym samym stanowisku. Nie było długo czekać aż umościli sobie gniazdko. Walki wtedy na chwile ucichły. Stada zawarły pokój. Na świat przyszedł wtedy mój brat. A dwa lata później ja. Gdy miałam zaledwie półtora roku na tych terenach rozpętało się piekło. Alfy przeciwnej watahy, a w tym twoja matka pod osłoną nocy wybiły wszystkich przewodników i obrońców tego trzeciego stada. Nikt nie wiedział jaki miały powód. Po co ? Było to tajemnicą. Każdy wilk bał się o tym mówić...A poddani bez nadziei i ratunku, bezbronni bez przywódców, jakiejkolwiek ochrony uciekli do nas. My obiecaliśmy że będziemy ich bronić. I tak oto nasi przeciwnicy zaatakowali nas po miesiącu. Byli silniejsi. Już od dawna odstąpili od rozmnażania się tylko wilków z mocą z innymi niezwykłymi. Teraz ponad połowa ich stada miała moce. Pamiętam te znajome mi miejsca, jaskinie drzewa...wszystko stojące w ogniu...Przeżyło niewielu z nas. Miejscem naszych spotkań stała się złowieszcza, ciemna puszcza. Przez drzewa docierało tam niewiele światła. Utworzyliśmy
tam odrębną watahę. Ukrywaliśmy się. Każdego potomka alfy, strażnika czy kogokolwiek wyszkolono na wojownika. My mieliśmy obronić naszych bliskich gdyby znów doszło do wojny. Po roku wyszliśmy z ukrycia. Nasi wrogowie nie mogli znieść myśli że znów będą musieli dzielić się terenem o i tak ubogim pożywieniu. Moja mama chciała sojuszu...poszła do was z tatą...i wtedy...wy ją zabiliście. Twoja matka sama rzuciła nożem z trutką w nich! Ja i mój brat zostaliśmy sierotami. Wszyscy walczyli, wszyscy, tylko nie pewna wadera uciekająca z synem. To ona zostawiła go samego i chciała wymknąć się. To ona zawarła pakt z istotami niezwykłymi. I ona stała się wiecznie żywą duszą, czerpiącą energie z siły stworzeń które zabija. Ona sam tak chciała. I to ja miałam zakończyć tą samowolkę. Zbliżyć się do ciebie wywołując ją z ukrycia i zabijając tak jak ona mą mamę. Miała w sumie ciebie też zabić...ale nie potrafiłam. Coś mi nie pozwalało.
Spojrzałam na basiora. Poczułam gorącą łzę spływającą po moim policzku. Wtedy deszcz lunął. Krople były bezlitosne i nie zostawiały nigdzie suchego kątka. Ziemia przypominała gąbkę, nasiąkniętą ogromną ilością wody której nie były wstanie pochłonąć żadne rośliny.
Sumienie z jednej strony mówiło mi że za dużo mu powiedziałam, a z drugiej że dobrze postąpiłam. Czekałam na to co powie. Miało to zadecydować o tym jak będzie wyglądać moja przyszłość. Basior jednak milczał.

<Vici? Proszę zabij mnie xC>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT