niedziela, 15 stycznia 2017

Od Nevry do Vincenta

Ciałą ptaków opadały z różną częstotliwością, jak i efektem. Jedne po prostu spadały, odbijając się o kilka gałęzi, a następnie zatapiając się w kałuży własnych odchodów, inne zaś opadały na wysokie gałęzie grupkami, waląc je na ziemię. Łatwiej to ujmując, las się zapadał! I to nie było tak, że ja sobie coś ubzdurałem w swoim przerażeniu. On się, po prostu, walił! Pobiegłem na lewo, ale ciała ptaków zastąpiły mi drogę, z prawej zaś odgrodziły mnie korony drzew. Nie miałem innego wyboru, niż zrobić to, za czym nie przepadałem. W jednej chwili całe moje ciało nabrało diamentowej twardości, a ja odniosłem wrażenie, że stało się niewyobrażalnie ciężkie. Ale nie, to nie była zła część mojego planu, podczas wszechobecnego deszczu istnienia. Zdążyłem oberwać jeszcze jedną ptasią częścią za uchem, nim moje ciało wytworzyło potężne skrzydła. Poczułem, jak ulatnia się ze mnie wszelki ostatek jakiejkolwiek mocy. Teraz zdany byłem jedynie na swoje ruchy.
No, dalej, Nevra, zrobisz to!
Niechętnie, acz szybko wzbiłem się w powietrze, wymachując tymi przeklętymi skrzydłami. I mając wrażenie, że przewraca mi się w żołądku. W moim pustym żołądku! Westchnąłem, starając się nie lecieć jak ostatni palant, i wymijać ptaszyznę. Chciałoby się, leciałem bardziej krzywo, niż małe dziecko bazgroliło na kartce, a do tego niemal ciągle dostawałem po głowie i torsie..
Szlag by trafił tego przeklętego barana!
Kiedy już wybiłem się na górę, spojrzałem w dół z przerażeniem.
Jestem. Wysoko.
Z całego tego wrażenia źle ruszyłem jednym ze skrzydeł, i cały mój lot przekrzywił się na lewo, sprawiając, że zacząłem koziołkować. Runąłem na dół, dając pokaz swojego beztalencia, coraz to szybciej zbliżając się do podłoża. Uderzyłem w ptasie zgliszcza, klnąc przy tym, i czując okrutny ból w kończyny skrzydła. Zgaduję, że ją złamałem. Zawyłem cicho, nie tyle z bólu, co ze swojej nieudolności, a skrzydło zniknęło, pozostawiając pantomiczne jeszcze uczucie bólu.
– Vincent?–zapytałem do powietrza, rozglądając się. Wokół gałęzie, proch i martwe ptaki mieszały się z fekaliami. Nie ma co, krajobraz roku. Przynajmniej nic więcej nie spadnie na nas z nieba. Jakby automatycznie spojrzałem na górę, chcąc się upewnić. Nie, czysto. W tym momencie dojrzałem biegnącego w moim kierunku basiora.– To było..–wydukałem.
– Chore–dokończył, na co odpowiedziałem skinięciem głowy. Towarzysz ciężko dyszał ze zmęczenia– Nic Ci nie jest?–spytał, po chwili ciszy.
–N-nie–zająkałem się–a tobie?
<Vin?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT