środa, 7 czerwca 2017

Od Blackburn'a do kogoś

Jak od kilku minut leżałem płasko na gruncie, uparcie zaciskając powieki i ignorując istnienie otaczającego mnie świata, tak teraz przyszedł czas, o którego nieubłaganym nadejściu wiedziałem od dawna, by w końcu poddać się, powstać i rozejrzeć w koło. Jęknąłem na wpół tylko gniewnie, przecierając kilkakrotnie łapami oczy pełne piachu, pyłu, czarnej ziemi, podrażnione dodatkowo dymem, a z mojego gardła będącego w podobnym, niezbyt dobrym stanie stanie wydobył się krótki atak kaszlu. Wsparłem się na łapach, po czym podniosłem się chwiejnie. Zakręciło mi się w głowie, a przed oczami pojawiły się mroczki. Zwiesiłem na chwilę łeb, zamknąłem oczy, zrobiłem kilka oddechów, a kiedy poczułem się lepiej, jąłem rozciągać się, słuchając strzykania własnych kości przeskakujących na miejsca. W tylnich łapach i na brzuchu czułem pulsujący ból, nie był on jedak nazbyt intensywny, stwierdziłem więc, że to tylko obicia, na których miejscu pojawią się wkrótce siniaki, oraz kilka otarć podrażnionych brudem i ziemią. Szczęście, że kości całe. Spuściłem wzrok, chcąc teraz skontrolować oparzenie na klatce piersiowej. Nieduże, niezbyt głębokie. Trochę boli, ale da się przeżyć. Westchnąłem głęboko. Nic poważniejszego. Warknąłem natomiast, widząc dwie małe, wypalone dziurki w szaliku owiniętym wokół mojej szyi, po czym gniewnie odwróciłem się, spoglądając na potężnego wroga, który omal nie zmiótł mnie z powierzchni ziemi - góry. Tak, góry. Stały wielkie, szpiczaste, strome. Szczyty skryte były mgłą, a niektóre zbocza zdobił biały śnieg. Do jasnej, ile czasu ja pokonywałem ten łańcuch? Trzy dni? Trzy dni. Gniew we mnie urósł, kiedy przypomniałem sobie wszystko, co tam przeżyłem. Najpierw strome, twarde, kamienne zbocza, po których co chwila się ześlizgiwałem, ścierając sobie skórę i nabijając guzy, potem, jak już wlazłem na te cholerne szczyty były godziny błądzenia we mgle, zakończone odwiedzeniem jakiejś... już tu nie będę szukać wulgarnych określeń, krainy wulkanów, skąd jakiś ognisty smok gonił mnie przez kupę czasu, omal nie kończąc mojego żywota... A drogę na dół to ja spędziłem głównie turlając się po zboczach w dół. Przetarłem łapą pysk, nie odrywając wzroku od srebrnych gór. Czy było warto? Nie wiem, czy to możliwe, żeby tutaj, za tym nieprzyjemnym pasmem były tereny jakieś watahy. Możliwe, że padłem ofiarą kawału. Pytałem wędrowca o drogę do Watahy Porannych Gwiazd, blisko terenów której miałem się wówczas znajdować, a ten pewnie skierował mnie złośliwie na jakąś opuszczoną krainę, gdzie wszystko jest równie nieprzyjemne i niebezpieczne jak te właśnie góry. Przekląłem siarczyście w myślach. Nie wiem, jutro będę szukał dalej. Teraz jestem wyczerpany. Poza tym, księżyc już na niebie. Jest ciemno, zapada noc. Odwróciłem się i kulejąc z lekka wolno ruszyłem przed siebie, w stronę malutkiego lasku złożonego z niestarych jeszcze, iglastych drzew typowych dla okolic górskich, które to nie rosły tu nazbyt gęsto. Oparłem się o jeden z wierzchnich pni, dysząc z wysiłku uniosłem mimowolnie głowę do nieba, a potem spojrzałem wgłąb lasu. Jutro rano pójdę tam zapolować. Jestem strasznie głodny, polowania na nierównym, stromym i co najważniejsze zamglonych tak, że nie widzę na nawet metr przed siebie terenie górskich szczytów nie idą zbyt efektownie, ale teraz nie jestem w stanie zdobyć się na taki wysiłek. Zastanawiałem się też, czy gdzieś wśród drzew nie płynie jakaś rzeczka. Z wysiłku paliło mnie pragnienie i żałowałem bardzo, że nie jestem wilkiem wody. Wyobraziłem sobie, jak rozkazuję, by przede mną pojawiło się malutkie, chłodne jeziorko. Napiłbym się, przemył rany, oczyścił futro, już czułem, jak chłodna woda koi ból, odpręża zmysły... Nie, nie ma tak łatwo. Mocą powietrza dmuchnąłem sobie w pysk, by trochę się ochłodzić i ocucić, a potem ze wściekłą miną tworzyłem podmuchy powietrzne na całe swe ciało, by choć trochę pozbyć się ziemi, brudu i sadzy, które mnie pokrywały. Jutro, jutro rano. Odzyskam siły, wszystko załatwię, poszukam tego mojego wymarzonego stada, watahy porannych... Tak. Zamknąłem oczy i momentalnie pogrążyłem się we śnie. Nie trwał on długo. Obudziły mnie kroki po leśnej ściółce. Natychmiast otworzyłem oczy i rozejrzałem się w okół z czujnością, jakby znużenie wcale mnie dotyczyło, jakbym wcale nie został nagle obudzony. Dojrzałem postać przechadzającą się w oddali. Czy to dziwne? Nie wiem, może trochę? Niby spotkałem już po drodze wielu samotników, wędrowców, niby możliwe, żebym akurat tu się z kimś minął, można powiedzieć, że to normalne, ale - spojrzałem na niebo w kolorze ciemnego granatu. Żadnego śladu, żadnego malutkiego blasku wschodzącego słońca. - czy to nie dziwne, że on tak tutaj w środku nocy? Nie jest to efektowne, ani się nie wyśpisz, ani nie widzisz, dokąd idziesz. Może jest tu z ważnych przyczyn? Te wszystkie wątpliwości spowodowały, że postanowiłem się nie wychylać - cicho osunąłem się za pień drzewa i płasko przylgnąłem do ziemi. Niech w spokoju robi, co musi, bo nie wygląda to za dobrze. Może mnie nie zauważy?
<Chętny ktoś?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT