wtorek, 27 grudnia 2016

Od Steva do Kogokolwiek

Kolejna błyskawica przeszyła niebo, uderzając w wodę.
Cień rozłożystych, wilczych skrzydeł błysnął na tafli oceanu jak po lampie błyskowej. Tuż potem usłyszałem głodny huk, który ogłuszył mnie już całkowicie.
Wiedziałem, że lot podczas burzy nie był dobrym pomysłem.
Ale skąd mogłem wiedzieć, że spokojna noc zamieni się w istne oko cyklonu...cóż, nieważne - teraz płaciłem za to z nawiązką.
Moje oczy zwęziły się w szparki, byle by tylko dostrzec coś pośród ściany deszczu. Wiatr świszczał mi w uszach, wytrącał z równowagi podczas lotu i nie pozwalał wylądować. Kiedy tylko starałem się zejść niżej, wichura zaraz podrzucała mnie wysoko górę. Dziwię się pogodzie, że przy takiej wysokości jeszcze mnie nic nie trafiło. Chociaż lada moment mogło się to zmienić.
Napiąłem mięśnie, machnąłem silnymi skrzydłami, wiatr dudnił jak bęben. Lotki były poharatane, mokre i postrzępione. Z czymś takim nie dało się płynnie latać.
Nagle lodowaty deszcz uderzył gradem szpil w wycieńczoną skórę, zacisnąłem zęby by nie zawyć o pomoc. Pewnie i tak nie by tego nie usłyszał...
Sztorm spychał mnie niebezpiecznie blisko morskich fal, które osiągały tej nocy kolosalne wymiary. Były jak tytani, rozbijający się o siebie nawzajem z głośnych hukiem. Gdybym tylko znalazł się pomiędzy nimi, pozostałby ze mnie martwy rosół. Jeszcze raz machnąłem desperacko skrzydłami, by przelecieć nad grzbietem jednej z nich. Nie miałem już siły dalej latać, byłem wyczerpany, mięsie bolały jak diabli, a oczy wręcz płonęły od nadmiaru słonej wody.To było już za wiele na moje siły. Za wiele by utrzymać się w powietrzu...
Ostatnie co pamiętam to smak oceanu na języku i bąbelki - ulatujące w górę jak ostatnie chwile mojego nędznego żywota.
***
Z czarnego snu wzbudziła mnie mewa. Jej namolne piski wkomponowały się idealnie w subtelny szum fal i nadmorskich drzew. Już nic nie targało moim ciałem, nie musiałem już walczyć o oddech. Jedyne co czułem, to wodę obmywającą mi bok.
Leżałem rozłożony na plaży, wyrzucony przez kapryśne morze. Był piękny poranek, słońce grzało w najlepsze, a chłodna woda obmywała raz po raz nagrzane futro - ospale, bez pośpiechu. Jakby owy rytm miał być pewnego rodzaju muzyką obejmującą całe wybrzeże.
Sprawdziłem czy byłem w stanie podnieść powieki. Potem łeb. Mozolnie i z jękiem, ale się udało. Rozejrzałem się wokół - całkiem urocza plaża. Tylko gdzie ja trafiłem? Nie poznaję tej części terenów. Pachną zupełnie obco.
Jednak...nie wszystko jest inne. Czułem czyjąś obecność, znajomy zapach, którego nie zapomniałbym nawet podczas końca świata. Zapach wilka, najsłodszy na świecie.
(Ktoś?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT