Biały basior zaniemówił, widząc smocze pisklę beztrosko drzemiące
wsparte o nasze grzbiety. Nie odezwał się również, gdy wraz z Ashitą
zdobyliśmy się na ostatni wysiłek, by usadowić gada na środku jaskini.
Delikatnie położywszy smoczątko na ziemi, obydwoje niemal padliśmy na
chłodny, kamienny grunt. Victor patrzył to na nas to na uśpionego
malucha oczami okrągłymi ze zdumienia.
– Ja... – wydukał w końcu. – Ja nie znam się na leczeniu smoków!
– Spokojnie, Victor – odezwałem się z uśmiechem. – Wierzymy w ciebie, kolego.
Medyk przyglądał się niepewnie maluchowi, jakby ten w każdej chwili mógł
się ocknąć i odgryźć mu głowę jednym, celnym kęsem. Wiedziałem, że
przerażony gad, nawet ranny i słaby byłby do tego zdolny. Postanowiłem
jednak nie upewniać Victora w tych ponurych wizjach, basior bowiem i tak
dawał się zobaczyć jako zaniepokojony bliską obecnością smoka.
– Zrób cokolwiek, proszę. – Ashita delikatnie musnęła nosem twardą,
chropowatą łuskę na pysku znajdy. – Chociażby zdezynfekuj rany.
Wadera położyła się tuż przy smoczym łebku, pozwalając by ciepły, gadzi
oddech mierzwił futro na jej piersi. Spoglądała nań stroskana, ostrożnie
gładząc policzek malca. Gad sapnął przez sen, wypuszczając z nozdrzy
kłębuszki ciemnego dymu.
– Na pewno jesteś w stanie choć trochę pomóc. – rzekłem do medyka. –
Przecież nie raz ratowałeś pacjentów z gorszymi ranami, co nie?
– Tak, Vin – mruknął, łypiąc na mnie spod gęstej, białej grzywki. –
Ratowałem wilk. Wilki, Vincent. – położył mocny nacisk na gatunek swoich
podopiecznych. – Gdzie wyście go w ogóle znaleźli?
– Mówiłem, że niedaleko. Tak trochę spadł z nieba. Na sosnę. A sosna na niego. Victor, nie bardzo mamy czas.
Wskazałem bezwładnie smocze skrzydło. Głębokie bruzdy ziały bólem i
beznadzieją, pomiędzy łuskami ciekła krew. Ciężar drzewa odcisnął się na
kończynie, miażdżąc paliczki i szpecąc zacięciami powierzchnię nań
rozciągniętej błony. Cięcia aż zapraszały do siebie wszelakie bakterie,
które ochoczo zagnieździłyby się w odsłoniętej tkance i uszkodziły ją
nieodwracalnie. A stąd już prosta droga, by zakazić cały organizm. By
skazać smoczątko na śmierć w boleściach.
– Zrobię, co mogę – rzekł lakonicznie, nagle pewny we własne możliwości. – Ale nie oczekujcie ode mnie cudów.
Skinąłem głową, obdarowując basiora budującym uśmiechem, pragnąc choć
trochę wesprzeć go w tym niecodziennym zadaniu. Leżąca niedaleko Ashita
wyszeptała ciche „dziękuje". Victor sztywnym krokiem zbliżył się do
gada, oglądając jego obrażenie. Stanąłem z boku, przyglądając się
badaniu. Uważnie lustrowałem mimikę twarzy białego wilka, z niepokojem
odnajdując na niej grymas niezdecydowania. Wodził wzrokiem po szramach i
uszkodzonych kościach. Zmarszczył brwi, widocznie intensywnie myśląc
nad tym, co ma począć z rannym skrzydłem. W końcu zwrócił na nas swe
oczy. Wyraz jego twarzy pozostał niezmienny. Nie napawało mnie to
optymizmem.
– Źle to wygląda. – oznajmił. – Bardzo źle. Wygląda na to, że został
zaatakowany przez innego smoka. Albo inne zwierze wielkością mu
dorównujące. To bardzo poważne rany.
– Wiemy, Victor, wiemy. – bąknęła Ashita, po czym dodała nieco wyraźniej. – Jesteś w stanie mu pomóc?
Kolejna chwila ciszy, kolejne badanie wzrokiem. Basior delikatnie ujął w
łapę skrzydło, przybliżając sobie stan smoczych paliczków. Smok
poruszył się gwałtownie we śnie, odczuwszy ból spowodowany dotykiem.
Medyk drgnął ze strachu, cofnąwszy się o krok, nie wypuścił jednak
skrzydła z łapy. Maluch wierzgnął, wydając z siebie przeciągły, bolesny
dla uszu i wrażliwego serca jęk. Ashita zareagowała. Poważny wyraz
twarzy zdradzał skupienie wilczycy, która zaraz po tym wyszeptała ledwie
słyszalne słowa w stronę gadziego ucha. Mięśnie młodego na powrót
rozluźniły się, a on sam oddychał spokojnie i chrapliwie pogrążony w
głębokim śnie. Victor wznowił oględziny. Malujące się pod błoną kości
wyglądały na cienkie i podatne na najmniejsze nawet zranienie. W
niektórych miejscach pojawiły się ostrzejsze wybrzuszenia, gdy Victor
uniósł skrzydło wyżej. Palce ugięły się sztywno w stronę ziemi;
skrzywienia występowały tam, gdzie naturalnie kości nie powinny się
zginać. Czułem suchość w gardle. Spojrzałem posępnymi oczyma na Ashitę,
której mimika zdradzała niewiele lepszy nastrój.
– Złamane. – padło z ust medyka. – W dwóch miejscach.
Basior ostrożnie położył ranne skrzydło.
– Vin, pomóż mi je rozłożyć – zwrócił się do mnie. – Delikatnie. Uważaj na kości.
Bez słowa wykonałem polecenie. Nieśpiesznie i z chirurgiczną wręcz
ostrożnością ułożyliśmy skrzydło w jego pełnej, mocno uszkodzonej
okazałości. Victor westchnął ciężko, nastawiając się na sporą ilość
pracy. Zmył z łap lekko zaschniętą smoczą krew; zrobił to z nieukrytym
wstrętem. Wiedziałem, że basior nie przepadał za widokiem krwi.
Następnie przejechał wzrokiem po półkach zapełnionych rozmaitymi
miksturami, roślinami, bandażami i innymi specyfikami, kojarzonymi
przeze mnie bądź w ogóle mi nieznanymi. Medyk ujął fiolkę z zieloną
mazią oraz napełnił miseczkę wodą, dodając do mikstury listki
tajemniczej rośliny. Zmielił je kamieniem i wymieszał wszytko w
jednolitą, blado-oliwkową papkę. Patrzyłem na te magiczne cuda, będące
poza moim poziomem wiedzy medycznej z nieukrytym zainteresowaniem.
– Co robisz? – zapytała Ashita, która do tej pory siedziała w nienaturalnym dla niej milczeniu.
– Maść dezynfekującą. Dodałem też roślinę, która powinna złagodzić ból i
przyśpieszyć gojenie – powiedział rzeczowo. – Skrzydło trzeba oczyścić,
rany w miarę możliwości zasklepić, kości usztywnić i chronić przed
potencjalnymi urazami. Myślę, że wtedy się z tego wyliże.
– Dasz radę to zrobić?
Ogon Ashity kołysał się na boki w uciesze, gdy opcja wyzdrowienia
malucha stała się realna. Ja również poczułem ulgę, wiedząc, że aż tyle
można zrobić. Widząc nasz optymizm, Victor również nabrał pewności.
– Dam radę. Choć zajmie mi to trochę czasu.
Podniosłem się z ziemi.
– No widzisz? Widziałem, że taki amator wyzwań wykombinuje coś, żeby
tylko podołać! Mogę ci pomóc – oświadczyłem śmiało. – Nie jestem co
prawda wybitnym medykiem, ale delikatnie posmarować ranę zielonym
mazidłem potrafię. Po prostu mówi, co mam robić.
– Prawda, lubię wyzwania, ale następnym razem nie przyprowadzajcie mi, bogowie wiedzą, jakich stworów do leczenia, jasne?
– Wiesz, że nie mogę ci tego obiecać. – uśmiechnąłem się nonszalancko.
– Dobra, bierzmy się do roboty, im więcej łap do pomocy, tym lepiej.
Ashito, ty pilnuj, aby smok był spokojny. Nie chcę tu szamotaniny i
buchania ogniem.
– Nie ma sprawy! – oparła entuzjastycznie. – Wszystko pójdzie jak po
maśle, a mały będzie grzeczny. Będziesz, prawda? – mówiła
pieszczotliwie, tuląc do siebie smoczy łebek. – Wujcio Victor naprawi
bolące skrzydełko. A potem zabierzemy cię do domu.
Pisklak oddychał głęboko i spokojnie, podczas gdy ja i Victor
opatrywaliśmy jego skrzydło, a Ashita nie szczędziła wysiłku w
zapewnieniu mu komfortu i bezpieczeństwa.
<Ashi? ^^>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz