sobota, 6 maja 2017

Od Mavis C.D. Vincent

- Rozumiem. – Zwiesiłam na chwilę łeb, przyglądając się bandażom zawiniętym na moich przednich łapach. Nasiąknięte były tajemniczym zielonym eliksirem, którego nazwy Esmeralda postanowiła nam nie zdradzać. – Ja też się za nimi stęskniłam. – Posłałam basiorowi uśmiech.
- Czyli…? – Vincent uniósł brew, po czym przechylił lekko łeb na bok, co, nie wiedzieć czemu, delikatnie mnie rozbawiło. Kiwnęłam głową, a basior uśmiechnął się nieco szerzej.
Kilka minut później Esmeralda, choć niechętnie, wypuściła nas poza obręb swojej jaskini, marudząc pod nosem, że w ogóle nie powinniśmy się jeszcze wybierać na żadne przechadzki. Jednak mimo tego, że dopiero wróciłam z serca Piekła, czułam rozsadzającą mnie od środka energię, którą koniecznie chciałam w jakiś sposób spożytkować. Spacer z Vincentem był niezwykle kuszącą propozycją, nawet jeśli każdy krok sprawiał mi kłujący ból.
- Miło tak się po prostu nieco poprze chadzać, prawda? – spytałam z uśmiechem, brykając dookoła Vincenta niczym małe szczenię. Cały czas obserwował mnie z delikatnym uśmiechem, jego przeszywające ślepia barwy czystego lodowca śledziły uważnie moje kroki. – Dziwne, że na co dzień nie umiemy docenić tego, co mamy. A mamy tak wiele! Mamy czyste powietrze przesiąknięte zapachem lasu, mamy bujną trawę rosnącą na wielkich równinach i rozciągających się daleko, daleko polanach, mamy naszych cudownych przyjaciół, pod dostatkiem zwierzyny, mamy wolność… – Zatrzymałam się nad Mizu no Yume, przyglądając się swojemu odbiciu. Wyglądałam jakoś inaczej niż wcześniej… może trochę doroślej? Może dojrzalej? Po chwili przeniosłam wzrok na Vincenta, który wciąż się we mnie wpatrywał. Uśmiechnęłam się słabo. – W pewnym sensie miło jest oderwać się od demonów przeszłości, prawda? Zawsze bałam się, że Elfias zginął, męczyło mnie to całymi dniami i nocami, często pragnęłam wszystko porzucić i zacząć go szukać… A teraz czuję się spokojna. Wiem już o wszystkim, o czym powinnam wiedzieć i jakoś mnie to uspokaja. Prawda, mój tata nie żyje… ale przynajmniej w końcu wiem, że jest w pewien sposób bezpieczny.
Basior kiwnął głową, jednak milczał. Nie miałam mu za złe tego, że to głównie ja wylewam z siebie potok słów. On zapewne miał o wiele więcej do poukładania w głowie niż ja. Więcej musiał przemyśleć, więcej przeanalizować. Rozumiałam to i nie oczekiwałam, że zacznie mi natychmiast wszystko tłumaczyć. To musiało przyjść w swoim czasie. Wszystko przychodzi w swoim czasie.
- Podążajmy wzdłuż rzeki, dobrze? – spytałam, spoglądając w kierunku, w którym płynęła Mizu no Yume. – Podobno na jej końcu jest śliczna plaża, a ja jeszcze nigdy tam nie byłam.
- Bardzo chętnie, Mavi. – Usłyszałam ciepły głos Vincenta, który po chwili ruszył przodem. Mijając mnie, delikatnie musnął moje ucho swoim zimnym nosem, na co się zarumieniłam. Radośnie się z nim zrównałam, idąc obok niego sprężystym krokiem i ignorując ból w przednich kończynach, co nie umknęło uwadze czujnego basiora. – Masz mnóstwo energii.
- Ja zawsze mam mnóstwo energii – zauważyłam, uśmiechając się lekko. – Niebawem słońce schowa się za horyzontem. Jestem pewna, że na tej plaży zachód będzie wyglądać wspaniale! Woda zawsze ładnie migocze, kiedy rozświetlana jest słonecznymi promieniami, a już zwłaszcza wtedy, gdy dzień jak pijany chyli się na bok i smaga swoimi ostatkami pełne morze. – Wzięłam głęboki oddech. – Takie widoki są najlepsze. Chociaż, muszę przyznać, że księżycowe światło również jest niczego sobie.
- Racja – przytaknął mi Vincent, na którego pyszczku kwitł delikatny uśmiech. – Ale jeśli chcemy zobaczyć ten niesamowity zachód słońca, powinniśmy się nieco pospieszyć, nie uważasz?
- Tak, pewnie. – Kiwnęłam z uśmiechem głową, przechodząc do wygodnego truchtania. Vin również przyspieszył, a już po kilku minutach rzeka po naszej prawej zaczęła robić się nieco szersza. Jednak na naszej drodze pojawiało się również coraz więcej chaszczów, które skutecznie utrudniały nam poruszanie się. Kilka cierni zaplątało się w mojej sierści, byłam również pewna, że z tego gąszczu wyniosłam na grzbiecie kilka żuczków i suchych liści, jednak nie przeszkadzało mi to. W pewnym momencie jednak zaplątałam się w jakąś lianę i, usiłując przeskoczyć pień leżący mi na drodze, gruchnęłam jak długa na ziemię, lądując łbem w krzakach.
- Mavi, wszystko gra? – Usłyszałam zaniepokojony głos Vincenta.
- Tak, jasne. – Zaśmiałam się, wyplątując łapę z okrutnej liany. Kiedy tylko wyszłam z krzaków, moim oczom ukazało się rozległe morze wypełnione tysiącami odcieni czerwieni, pomarańczy i żółci. Światło igrało z niskimi falami, które rozbijały się o brzeg, pozostawiając na nim białą pianę. Mokry piasek nietknięty był nawet najmniejszym śladem kończyn jakiegokolwiek stworzenia. Okolica była całkowicie opustoszała. Jedynie krzyk mew gdzieś w oddali zdradzał, że mieszkają tu żywe stworzenia. – Musisz to zobaczyć, Vin – powiedziałam, wpatrując się w ten widok jak urzeczona.
Usłyszałam za sobą, że Vincent przedziera się przez zarośla. Chwilę później stanął obok mnie, gwiżdżąc z podziwem. Kątem oka zauważyłam, że się uśmiecha. Ruszyłam do przodu, zapadając się co jakiś czas w sypki piasek. Zbliżywszy się do morza, usiadłam, a moje przednie łapy zanurzyły się w chłodnej wodzie. Zaraz obok mnie przysiadł srebrny basior; na tyle blisko, abyśmy stykali się bokami.
- Dobrze, że to już koniec – powiedziałam cicho, wpatrując się w niebo pokryte zabarwionymi na fioletowo pomarańczowy kolor chmurami. – Niczego nie żałuję, cieszę się, że oboje znaleźliśmy odpowiedzi, ale… wolę być tutaj, na powierzchni, z Tobą i resztą watahy, niż w Piekle. – Spojrzałam na niego z delikatnym uśmiechem.

Vincent?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon
NewMooni
SOTT